O książkach, o Krakowie, o książkach w Krakowie i o Krakowie w książkach

poniedziałek, 21 grudnia 2015

Najlepsze kryminały 2015 roku Cz. II

Dziś zgodnie z obietnicą dalsza część kryminalnych rekomendacji pod kątem tytułów, które przeczytałam w upływającym roku. W rolach głównych: kryminały skandynawskie oraz kryminały brytyjskie:

1.       Księżyc nad Soho Ben Aaronovich czyli kryminał brytyjski z nutą fantastyki. Gdybym miała opisać ten cykl (bo omawiana książka to jej drugi tom) powiedziałabym, że to dorosły Harry Potter zatrudniony jako posterunkowy. Główny bohater, Peter, w pierwszym tomie dowiaduje się, iż posiada pewne rzadkie zdolności, które pozwalają mu na przeniesienie do jednoosobowej jednostki londyńskiej policji, która zajmuje się ściganiem przestępstw z użyciem magii. A że gość ma przy tym trochę pecha i talent do ładowania się w kłopoty, to tylko wisienka na torcie.
2.       Jedwabnik Robert Galbraith czyli J. K. Rowoling pisze kryminały. Dobrze było spotkać po roku przerwy tych samych bohaterów, które pod pseudonimem stworzyła moja ulubiona autorka. Cormoran Strike, prywatny detektyw, tym razem podejmuje się na pierwszy rzut oka łatwej sprawy odnalezienia zblazowanego autora. Pomaga mu jego asystentka Robin, która coraz bardziej chce się szkolić na detektywa. Sprawa okazuje się być bardziej skomplikowana, Robin bardziej utalentowana niż się wydawało, a ja już nie mogę się doczekać trzeciego tomu cyklu, który pojawi się u nas na początku nowego roku.
3.       Dziewczyna z pociągu Paula Hawkins – to wprawdzie nie kryminał, a thriller, jednak bardziej mi pasował tutaj niż gdzie indziej. Światowy bestseller, który wreszcie pojawił się i u nas. Chociaż wielu się nie podobał, ja wprost przepadłam między kartkami tej powieści. Autorka snuje powtarzalną opowieść bez pośpiechu, o kobiecie, która codziennie pokonuje pociągiem tą samą trasę, i podgląda z okna przedziału życie mieszkańców jednego z domów. Życie, które wydaje się idealne. Az do chwili, gdy Rachel widzi przez okno coś, co nie pasuje do obrazka. Wkrótce właścicielka mijanego domku ginie, a my dowiadujemy się więcej
o życiu jej, Rachel i jeszcze jednej kobiety uwikłanej w tą zagadkę.
4.       Głuchy telefon Arne Dahl czyli pierwszy tom nowego cyklu kryminalnego autorstwa drugiego mojego ulubionego autora. Ponownie spotykamy niektórych bohaterów znanych z Drużyny A. Jednak tym razem dołączają do nich inni, pochodzący z różnych krajów Europy, wybrani, by współdziałać w ramach nowo utworzonej jednostki Europolu. Jak to u Dahla, wiele wątków powoli zaczyna łączyć się w jedną intrygę, a życie prywatne bohaterów tylko nieznacznie wplątane jest w ich pracę (a może wręcz bardzo?). Uwaga, silny wątek polski, wiadomość szczególnie dla krakusów: ile razy czytaliście w szwedzkim kryminale o Swoszowicach?
5.       Czerwone gardło Jo Nesbo czyli wątek norweski w podsumowaniu. Już od dawna chciałam przeczytać coś autorstwa tego chyba najbardziej znanego po Larssonie i Mankellu skandynawskiego autora kryminałów. Ejotek usiłowała mnie dodatkowo zmotywować wyzwaniem. I wreszcie się udało! Jestem teraz w stanie powiedzieć, czym się wszyscy tak zachwycają – postaciami z krwi i kości oraz gęstą, skomplikowaną intrygą kryminalną i
polityczną. To wszystko plus wątek wojenny to przepis na świetną lekturę.


Sporo w  tym podsumowaniu tytułów znanych i lubianych. Nigdy nie miałam przekonania, że bestsellery są automatycznie kiepskie, a lektura powyższych książek zdecydowanie mnie utwierdziła w tym przekonaniu. Liczę, że 2016 rok tez przyniesie mi tyle fajnych kryminałów, i że wreszcie pojawi się u nas trzeci tom Aaaronovicha.

niedziela, 20 grudnia 2015

Najlepsze kryminały 2015 roku Cz. I

Nie będzie dla nikogo zaskoczeniem, jeśli powiem, że najwięcej dobrych, godnych polecenia książek, jakie przeczytałam w 2015 roku, to kryminały. Aby Was zatem nie zalać postem na kilometr, podzieliłam to podsumowanie na dwie części. Dzisiaj opowiem parę słów o trzech polskich i jednym niemieckim kryminale, zaś w kolejnej części wspomnę krótko o kryminałach skandynawskich i brytyjskich.

1.       Śleboda Kuźmińskich to kryminał o tyle nietypowy, że góralski. Są miejskie, wiejskie, nadmorskie, śląskie, a ten jest podhalański. Autorzy znają te okolice z racji częstych wakacji, rozumieją specyfikę tamtejszej społeczności, i potrafili oddać urok Tatr bez zapatrzenia w cepelię. Do tego dołożyli ciekawy wątek kryminalny, dosyć pokrętny i w dodatku grupo pokryty swoistą zmową milczenia mieszkańców tego górskiego terenu, gdzie w sumie każdy zna każdego. Zdecydowanie polecam wielbicielom Podhala.
2.       Wyrok Mariusza Zielke to powieść zupełnie  z innej parafii. Oglądaliście film Chciwość? Bo Wyrok można by postawić z tym świetnym filmem na jednej półce. Bohater powieści, młody dziennikarz, natrafia na ślady sporej afery gospodarczej, która od stosunkowo niewielkiej firmy, która stara się dostać na giełdę prowadzi czytelnika prosto na najwyższe stopnie władzy państwowej. Jednocześnie afera ta ma przełożenie na morderstwo popełnione w Krakowie. Zielkie stworzył nie tylko trzymającą w napięciu fabułę, ale i bohaterów z krwi i kości, z których żaden nie jest kryształowy. Na pewno zatem w 2016 roku sięgnę po inne powieści tego autora.
3.       21:37 MariuszaCzubaja  czekało na mojej półce zdecydowanie za długo. Głównym bohaterem pierwszego tomu tego kryminalnego cyklu jest tym razem nie policjant, a policyjny profiler, który jak nikt inny w kraju na podstawie drobiazgów, przeoczonych przez innych funkcjonariuszy, potrafi stworzyć szczegółowy portret psychologiczny sprawcy. Portret, który okazuje się być tak zgodny z oryginałem, że koledzy po fachu żartobliwie postrzegają Rudolfa Heinza za jasnowidza, a nie gliniarza. Co mi się podobało, to fakt, iż autor nie bał się żonglować symbolami dla Polaków ważnymi (patrz chociażby: tytuł) i pozwolił sobie dosyć
silnie zamieszać Kościół w prowadzone dochodzenie.
4.       Zapłatąbędzie śmierć Inge Lohning to kolejna powieść, która leżała nieprzeczytana na mojej półce o wiele za długo. Swego czasu polecana była bardzo przekonywająco przez Agnieszkę z bloga Krimifantamania, która jednocześnie dokonała przekładu tej książki z języka niemieckiego. Podobał mi się klimat jaki autorka roztoczyła nad niewielkim, bawarskim miasteczkiem, po którym grasuje opętany religijną manią szaleniec. Jedna z tych książek, które trzymają w napięciu do końca.





Cdn…

piątek, 18 grudnia 2015

Najlepsze młodzieżówki 2015 roku

Święta się zbliżają, zatem jeżeli te podsumowania gatunkowe mają komuś pomóc z znalezieniu odpowiedniego prezentu, to należy się zmobilizować i jechać dalej z koksem. Na dziś proponuję Wam kilka tytułów powieści młodzieżowych. Ten gatunek był do tej pory prawie nieobecny na moich czytelniczych listach, ale pod wpływem amerykańskich youtuberów książkowych sięgnęłam w 2015 roku po książki dedykowane właśnie tej grupie docelowej, i przekonałam się, że wiele z nich, chociaż znajdują się na regałach z młodzieżówkami, równie bardzo spodobają się dorosłym czytelnikom.

1.       Inne zasady lata Benjamin Alire Saenz – przepiękna, chociaż niewielka powieść o przyjaźni, miłości, rodzinie i dorastaniu. Autor opowiada historię dwóch chłopców o wdzięcznych imionach Arystoteles i Dante, którzy poznają się przypadkiem na publicznym basenie i stają najlepszymi przyjaciółmi. Rozwój ich znajomości przypada na te burzliwe lata w życiu człowieka, kiedy z dziecka stajemy się nastolatkami, każdy z nich ma swoje problemy i doświadczenia, z którymi próbuje sobie poradzić, i każdy z nich odkryje w pewnym momencie pewną prawdę o samych sobie. Co cudowne w tej powieści, to rodzice głównych bohaterów, którzy wbrew temu, co często pojawia się w młodzieżówkach, są obecni, pomocni i mają bardzo silną więź ze swoimi synami, którzy mogą na nich liczyć. Te relacje są jednak pokazane bez lukrowania, rodzice zachowują się jak rodzice, a nie jak kumple chłopców. Trudno o lepszy obraz rodzicielskich emocji w powieści dla młodzieży.
2.       19 raz Katherine  i Szukając Alaski John Green – do tej pory nie zdarzyło mi się
powieści tego autora, która by mnie nie zachwyciła, chociaż każda na swój sposób. Zeszły rok zakończyłam lekturą Gwiazd naszych wina, którą również gorąco polecam, a w tym postanowiłam kontynuować moją znajomość z Greenem. 19 razy Katherine opowiada o dwóch kumplach, którzy po zakończeniu szkoły wyruszają razem w samochodową podróż po USA i trafiają do niewielkiego miasteczka, utrzymywanego przy życiu przez jeden zakład produkcyjny. W tej powieści dużo jest o mowy o tym, czym naprawdę jest dorastanie, co liczy się w życiu najbardziej, jak ważne jest by odcisnąć swoje piętno na czymkolwiek, i że nie zawsze musi to być coś wielkiego, aby było to znaczące. Z kolei Szukając Alaski to opowieść o przyjaźni, ale i o stracie. John Green jest mistrzem budowania związków między bohaterami – nie jak to zwykle bywa w takich książkach – „Bum! I już jesteśmy najlepszymi przyjaciółmi albo jesteśmy w sobie zakochani”; buduje te relacje z chirurgiczną precyzją, dając im czas, choć nie tyle, ile bohaterowie by chcieli.

3.       Badyl na katowski wór Alan Bradley – to drugi tom cyklu młodzieżowych kryminałów o Flawii le Luce, chemiczce-amatorce, ujawniającej przyczyny zbrodni, które mają miejsce w okolicy jej rodowej posiadłości. Chociaż pierwszy tom był fajny, to jednak drugi szczególnie przypadł mi do gustu, a czytając teraz trzeci widzę, jak autor po trochu odsłania tajemnicę rodziny Flawii i relacji, jakie panują pomiędzy członkami rodu. Jednocześnie każdy z tomów to oddzielna, misterna zagadka kryminalna. Nie bez znaczenia jest też olbrzymia wiedza Flawii, którą się ona dzieli z czytelnikiem, i jej mroczne poczucie humoru. Uważam (a wiem, ze nie jestem osamotniona w tym odczuciu) że to książka tak ciekawa również dla dorosłych, że kupiłam w tym roku pierwszy tom dla mojej siostry, w charakterze prezentu gwiazdkowego.
4.       Byliśmy łgarzami E. Lockhart – były już młodzieżowe obyczajówki, był
młodzieżowy kryminał, a tu mamy do czynienia z młodzieżowym thrillerem. Głowna bohaterka powraca po dwu letniej przerwie na wyspę, gdzie jej rodzina ma letnią siedzibę. Teoretycznie wszystko jest jak dawniej, jednak nad jej pobytem wisi pewna gradowa chmura. Coś się zdarzyło dwa lata temu, o czym nikt nie chce mówić, a rozwiązanie tej zagadki okaże się zaskakujące. Mnie w każdym bądź razie wcisnęło w fotel.


Czytałam też w tym roku kilka młodzieżówek, które mocno mnie rozczarowały, wpisując się w pełni w wymogi gatunku, możne nawet za bardzo. Jednak w tym roku dowiedziałam się, że na rynku pojawia się wiele dobrych, mądrych i pięknie napisanych książek, skierowanych do młodszego czytelnika, które jednak nie traktują go jak idioty, i pozwalają, wydaje mi się, na rozwinięcie literackiego gustu. Zatem w kolejnych latach na pewno dalej będę sięgać po te powieści.

poniedziałek, 14 grudnia 2015

Najlepsze reportaże 2015 roku

Z przyjemnością konstatuję, że mój pomysł na podsumowanie książkowe gatunkami przypadł Wam do gustu, zwłaszcza, że, jak to ktoś zauważył, wpisuje się dodatkowo w szaleństwo poszukiwania odpowiednich prezentów. Dziś zatem kontynuuję to zbożne dzieło. Tym razem przybliżę Wam kilka świetnych reportaży, zwłaszcza, że niektóre nie doczekały się osobnych postów. A zatem…

1.       Bractwo Bang Bang Joao Silva, Greg Marinovich – książka, która miała mi przybliżyć blaski i cienie zawodu fotoreportera wojennego, otworzyła mi oczy na  wiele więcej. Tytułowe bractwo to nieformalna grupa czterech korespondentów wojennych z RPA, będących autorami jednych z najsławniejszych fotografii, jak chociażby tej obrazującej małego chłopca umierającego z głodu i czyhającego na niego nieopodal sępa. Dwóch z nich, którzy zdołali przeżyć, opowiada o początkach i rozkwicie kariery swojej i zmarłych kolegów, jednocześnie w tle przybliżając okropieństwa apartheidu. Przyznam, że osobiście niewiele wiedziałam na ten temat, a drastyczne opisy wydarzeń z Republiki Południowej Afryki, nastroje przed wolnymi wyborami, organizację państwa oddzielającego ściśle białych od czarnych powiedziało mi więcej, niż chwilami chciałabym wiedzieć. Ale dokładnie tyle, ile wypada wiedzieć, jeśli żyje się wygodnie w czasach pokoju. Czytelnik poznaje również szczegółowo historie, które kryją się za wieloma słynnymi zdjęciami. Trudna, ale warta przeczytania książka.
2.       Z nowego wspaniałego świata Gunter Wallraff – jest to przykład stosunkowo rzadko przez mnie
czytanego gatunku reportażu – reportażu demaskatorskiego. Autor jest znanym w Niemczech dziennikarzem, przyjmującym fałszywą tożsamość i zanurzającym się w opisywanym świecie, by opisać dane zjawisko „od środka”. Trudno nie podziwiać determinacją,  z jaką spędza tygodnie w charakterze uciskanego pracownika piekarni, call centre albo bezdomnego. Chociaż opisuje kwestie z drugiego końca spectrum z stosunku do treści książki z punktu pierwszego, to przeraża ona nie mniej niż opis apartheidu, może dlatego, że dzieje się tuż za naszą granicą, w państwie określanym jako „cywilizowane”, do którego nieraz odnosimy się jako niedoścignionego standardu. A nie chodzi tu przecież akurat o Niemcy, chociaż akurat one są opisywane. Bo przybliżane w tych reportażach przykłady wyzysku, zastraszania albo niekompetencji są tak samo prawdziwe u naszych sąsiadów, u nas i w prawdopodobnie każdym innym państwie europejskim (i nie tylko). Ubóstwo, nieznajomość praw lub niemożność ich dochodzenia, regulacje które powinny chronić pracowników, w kontakcie z wielkim kapitałem i rzeszą prawników niestety muszą przegrać.
3.       Gottland Mariusz Szczygieł – ani autora, ani tej książki nikomu nie trzeba przedstawiać. Leżała na mojej półce zdecydowanie zbyt długo, zwłaszcza, że swego czasu miałam na punkcie Czech prawdziwą obsesję, a i dziś darzę ten kraj sympatią. Teksty Szczygła o naszych południowych sąsiadach są pod każdym względem mistrzowskie, i nawet nie bardzo wiem, co miałabym o nich napisać, żeby nie było wstydu grafomanii. Wiem już w każdym bądź razie, skąd się wzięła „szczygłomania” skąd te kontrowersje wokół rzeczonego tytułu i dlaczego jest to odpowiednia lektura nie tylko dla Polaka i Czecha, ale i dla każdego innego Europejczyka.
4.       13 Pięter FilipSpringer – słowo daję, jeśli ten pan napisze kiedyś reportaż z wymiany opon na zimowe albo rosnących cen bloków betonowych, to będę to również czytać, i to z wypiekami na twarzy. Najnowsza książka Springera, chociaż nie opowiada o wojnie, bólu czy chorobach, opowiada o wyzysku, o braku, o biedzie. Czyli w skrócie – o sytuacji mieszkaniowej w Polsce. A po lekturze człowiek ma ochotę usiąść i zapłakać. 13 Pięter.
Autor zgrabnie i dokładnie porusza się po różnych opcjach mieszkaniowych dostępnych w naszym kraju, i chociaż na pierwszy rzut oka wydaje się, że jest tego sporo, to podsumowanie jest cokolwiek smutne. Są zatem kamienice, czyszczone przez nowych właścicieli z tzw. „wkładu mięsnego” w sposób nieraz drastyczny. Są kredyty hipoteczne, które wiążą pary bardziej niż jakakolwiek przysięga małżeńska. Mieszkania na wynajem, z meblościanką typu „Hejnał” i obawą, że właściciel z dnia na dzień sprowadzi córkę zięcia teściowej, a nas wyrzuci. Mieszkania komunalne, TBSy, Mieszkanie dla Młodych, Rodzina na Swoim – nie ma takiej opcji mieszkaniowej, która by była przez Springera pominięta. Można się nie zawsze ze wszystkim zgadzać, można mieć własne, inne jeszcze doświadczenia, ale wciąż warto sięgnąć po


Dzisiaj tylko cztery pozycje, jakoś w ogóle 2015 rok nie był rokiem reportaży. Ale te, które przeczytałam, okazały się w większości strzałem w dziesiątkę.  I każdy z nich mogę ze spokojnym sumieniem polecić.

sobota, 12 grudnia 2015

Najlepsze obyczajówki 2015 roku

Zanim koniec grudnia stanie się faktem, a wraz  nim nasze blogi zaleje fala podsumowań roku i list 10 najlepszych książek 2015 roku (nie hej tuję, u mnie też się to na pewno pojawi), postanowiłam wyjść przed szereg i pokrótce opowiedzieć Wam o wszystkich tych książkach, które przeczytałam w tym roku, i które wciąż niezmiennie Wam polecam. A ponieważ przeczytałam  tym roku sporo dobrych książek (takich, które mi się podobały) i wiele  z nich pewnie nie znajdzie się w finałowej dziesiątce, postanowiłam podzielić to na kilka postów, oddzielnie dla każdego gatunku. Na pierwszy ogień idą obyczajówki.

1.       Między książkami Gabrielle Zevin – niewielki i urocza opowieść o mężczyźnie, który prowadzi księgarnię na niewielkiej wyspie. A.J. Fikry został ostatnio doświadczony przez los. Najpierw traci w wypadku żonę, następnie ktoś kradnie jego cenny manuskrypt, a interes zaczyna podupadać, gdyż właściciel zupełnie nie ma zdolności marketingowych, a zawartość półek księgarni kroi idealnie na swoje gusta. Pewnego dnia ktoś zostawia w jego księgarni dziecko – małą dziewczynkę, która pozostaje w księgarni na długie lata, a jej wychowywanie nie tylko odmienia życie A.J.’a ale i całej lokalnej społeczności. Jest to jedna z najbardziej uroczych, ciepłych, ale i niepozbawionych kilku kropelek goryczy powieści, jakie przeczytałam w tym roku, i chociaż od jej lektury upłynęło wiele miesięcy, wciąż nieodmiennie Wam ją polecam.
2.       Projekt Rosie Graeme Simsion – gdyby Sherlock Holmes w wersji granej przez
Benedicta Cumberbatcha w serialu BBC postanowił znaleźć sobie małżonkę, na sto procent zabrałby się do tego zadania tak samo, jak bohater tej powieści. Don, z zawodu genetyk, postanawia wykorzystać całą swoją wiedzę naukową, by odnaleźć idealnie pasującą do niego kobietę. W międzyczasie poznaje Rosie, która liczy, iż jego genetyczne wykształcenie pomoże jej ustalić tożsamość jej biologicznego ojca. I chociaż zakończenia można się domyśleć, to przygody, jakie ci dwoje będą mieć po drodze, sytuacje, w których te dwie kompletnie różne osobowości zetkną się ze sobą, dostarczają szalenie dużo rozrywki. Jednocześnie jest to książka, którą określiłabym jako ambitny chick-lit. A nietypowości wszystkiemu dodaje fakt, iż jest to powieść australijska.
3.       Mam twój telefon Sophie Kinsella – ta autorka zdecydowanie znajduje się na mojej liście pocieszaczy, a jej powieści potrafią chwilami ubawić do łez. Główna bohaterka, Poppy, w trakcie organizacji swojego wymarzonego wesela traci telefon. Jest to narzędzie niezbędne do wszystkiego, całe szczęście zatem że udaje jej się znaleźć inny w koszu na
śmieci jednego z hoteli. Wprawdzie telefon należy do pewnej dużej firmy, a wyrzuciła go asystentka jednego z jej pracowników, ale cóż, trzeba było lepiej pilnować… Poppy i Sam dochodzą do porozumienia – Poppy może nadal korzystać z telefonu, ale wszystkie wiadomości do Sama będzie mu natychmiast przekazywać. Nie trudno się domyślić, iż korzystanie z jednego telefonu i czytanie nawzajem swoich wiadomości będzie miało pewne konsekwencje – jedne komiczne, inne mniej, a znajomość bohaterów, mimo iż rozwijana głównie smsowo, przerodzi się w coś więcej. Ta przezabawna, lekka i niegłupia powieść dostarczyła mi sporej dawki śmiechu, a połknęłam ją w niecałe dwa dni.
4.       Przyjaciele, kochankowie, czekolada AlexanderMcCall Smith – to przez powieści tego autora od lat marzy mi się podróż do Edynburga. Ta konkretna książka to drugi tom jednej z serii (pierwsza to Niedzielny klub filozoficzny) której bohaterką jest panna Dalhousie – filozofka, arystokratka i dobra dusza. Trudno o książkę bardziej wyrafinowaną, spokojną i niemalże powolną, a jednocześnie wciągającą i rozlewającą po wnętrzu czytelnika przyjemne ciepełko. Są w tych powieściach i źli ludzie, ale są przede wszystkim ci dobrzy, są uczucia trudne i przykre, ale są też te wspaniałe, jak przyjaźń i miłość. I jest wesoło.
5.       Jak znaleźć faceta w wielkim mieście MelissaPimentel – książka kupiona w wakacje pod wpływem emocji, która okazała się być strzałem w dziesiątkę. Treścią bardzo przypomina popularne powieści Candace Buchnell i Lauren Wisenberger, ale styl i poczucie humoru są o klasę wyżej. Jest to jednocześnie taki chick-lit na odwrót, bowiem główna bohaterka nie szuka miłości na całe życie. Wręcz przeciwnie, ale faceci nie chcą jej wierzyć. Postanawia zatem wypróbować na sobie metody kilku poradników randkowych, by sprawdzić, jakie odniosą one skutki. Wykonanie jest więcej niż zabawne, co więcej, autorka oferuje zaskakujący zwrot akcji, o co raczej trudno w tego typu literaturze.


Czytałam oczywiście w tym roku więcej obyczajówek, ale właśnie 5 powyższych zapadło mi szczególnie w pamięć. Każda z nich jest wyjątkowa, inna niż pozostałe, autorzy, mimo iż poruszają się po gatunku, którego jedną z cech jest do pewnego stopnia przewidywalność, potrafili odnaleźć unikatowy, innych sposób na swoich bohaterów i fabułę. Jeśli znacie inne obyczajówki, które również się tym charakteryzują, dajcie mi znać, bo zdecydowanie są to książki na trudne czytelniczo czasy, które nadchodzą.

środa, 9 grudnia 2015

"Jedwabnik" Robert Galbraith

Jedna z najlepszych rzeczy, jaka może być, gdy zaczyna nas ogarniać marazm czytelniczy? Ulubiony gatunek, ulubiony autor, bohaterzy, których już znamy i fascynujące miasto w tle. W moim przypadku: kryminał, J. K. Rowling, Cormoran Strike ze swoją asystentką Robin oraz Londyn zimą. Czytanie kolejnych tomów cyklu jest jak powrót do ulubionej knajpy – nawet jeśli nie było nas kilka miesięcy, to tu i tak nic się nie zmieniło i od razu czujemy się jak w domu.

Jedwabnika chomikowałam sobie od kilku miesięcy właśnie na taką okazję, te nieprzyjemne chwile, kiedy chciałoby się coś poczytać, ale każda zaczynana książka jakoś nie przyciąga naszej uwagi. Zapukałam więc znów do agencji detektywistycznej Cormorana Strike’a i przekonałam się, że poza grupą klientów przybyłych po sukcesie w sprawie opisanej w tomie pierwszym – Wołanie kukułki – niewiele się zmieniło. Robin dalej siedzi za biurkiem w pierwszym pomieszczeniu, kanapa dalej wydaje dziwne odgłosy a zbrodnia się szerzy. Pośród do złudzenia podobnych do siebie spraw, które dają agencji dochód (zazdrośni kochankowie, żony przygotowujące się do rozwodu, przestępczość korporacyjna) na progu gabinetu tego zdolnego detektywa pojawia się szara mysz, małżonka pisarza z manią wielkości, z nietypową prośbą – Cormoran ma odnaleźć jej męża, który wzburzony odrzuceniem jego nowej powieści zaginął bez wieści. Nic nie zapowiada, aby sprawa miała być trudna, nie wygląda też na taką, która wygeneruje sowitą zapłatę, ale Strike decyduje się pomóc kobiecie. Coś, co zapowiadało się na 5 minut roboty, wkrótce jednak przeobrazi się w coś o wiele bardziej skomplikowanego i przerażającego.

Jak wspominałam, wiele elementów powieści znanych jest już czytelnikowi z pierwszej powieści, którą J. K. Rowling napisała pod pseudonimem Robert Galbraith. Jednak, co zauważyłam z radością, jej bohaterowie po raz kolejny (bo wiem już to chociażby z serii o Harrym Potterze) nie są wyrytymi w kamieniu rzeźbami, autorka raz po raz udziela nam o nich nowych informacji, a oni sami pod wieloma względami się zmieniają. Nie tylko z resztą mowa o Cormoranie i Robin, ale również postaci drugoplanowe, jak chociażby narzeczony Robin, Matthew, irytujący dupek, a może nie tak do końca? Jedwabnik ma niezwykle pokręconą fabułę, do końca nie byłam w stanie domyśleć się, kto jest sprawcą opisanych tu zdarzeń, i jakie motywy sprawcą kierowały. Tym razem autorka osadziła fabułę w znanym sobie doskonale świecie – świecie agentów literackich, wydawców, redaktorów. Jednocześnie stworzyła pomiędzy bohaterami wyrafinowaną i nieoczywistą siatkę powiązań – rozczarowań, zazdrości, talentu, szaleństwa. Mieszkanka okazała się wybuchowa.

Na początku przyszłego roku wychodzi na polskim rynku kolejna część cyklu o detektywie Cormoranie Strike’u. Chwała Bogu, mam nadzieję, że autorka na razie nie planuje rozstania z tym bohaterem, bo spotkania z nim pomagają wyjść z jesiennej chandry.

Moja ocena: 5/6

Robert Galbaith Jedwabnik
Wyd. Dolnośląskie

Wrocław 2014

niedziela, 15 listopada 2015

"Panie z Cranford" Elizabeth Gaskell

Przeżywałam swego czasu egzystencjalną pustkę po Jane Austen. Przeczytałam po prostu wszystkie jej powieści, nawet te niedokończone, czytać po raz drugi tego samego – nie przepadam, sporadycznie mi się zdarza. A więcej nie było… potem przyszedł czas na siostry Bronte. Tak wiem, to nie to samo, ale jednak bliższe niż cokolwiek innego, a co więcej, równie dobre, ze swoim klimatem. Tutaj już stąpam ostrożnie, bo bałam się, że jak i to mi się skończy, to już nic mnie nie uratuje… A tu pojawia się na horyzoncie Elizabeth Gaskell i ratuje sytuację.

Recenzję Pań z Cranford przeczytałam jakiś czas temu na jednym z blogów (zabijcie mnie, nie pamiętam na którym) i była to jedna z tych recenzji, kiedy po prostu wstajesz od komputera i idziesz kupić i przeczytać. Szybko nabyłam i w tempie ekspresowym, kilka tygodni później (każdy, kto za dużo kupuje, wie, że to ekspresowe tempo) przeczytałam

To jest zdecydowanie najbardziej urocza książka, jaką czytałam w tym roku. Króciutka, składająca się raczej z opowiadań powiązanych ze sobą niż stanowiąca powieść pełną gębą, książeczka, której bohaterkami są, a jakże, mieszkanki angielskiego miasteczka Cranford, które tak się składa zasiedlają głównie panie – wdowy lub stare panny, a obecność mężczyzn jest sporadyczna i taktownie przemilczana przez towarzystwo. Opowiada nam o nich panna Smith, sama niebędąca panią z Cranford, ale mająca tam wystarczająco dużo przyjaciółek i przebywająca tam tak często, iż z powodzeniem może ona wprowadzić czytelnika  w ten świat, zachowując jednocześnie dystans, na który stać tylko osobę z zewnątrz. Chociaż nie stroni ona od wspominania o rzeczach smutnych, chociaż niektórzy bohaterowie w między czasie odchodzą na niwa zielone, w ich miejsce pojawiają się kolejne barwne postaci, życie toczy się dalej, a po deszczu zawsze wychodzi słońce, zwykle pod postacią jakiegoś czy to wesołego, czy też humorystycznego, czy też po prostu sympatycznego wydarzenia.

Połknęłam Panie z Cranford w niecałe dwa dni, i od razu zaczęłam pożądliwie patrzeć w kierunku innych książek tej autorki. Teraz już wiem, co jest w stanie w pełni zaspokoić moją pustkę po Jane Austen, zachowując jednocześnie swój unikalny styl.

Moja ocena: 6/6

Elizabeth Gaskell Panie z Cranford
Tłum. Aldona Szpakowska
Wyd. Świat Książki

Warszawa 2015

piątek, 13 listopada 2015

Stosik październikowy

Nie byłam na Targach Książki w Krakowie. Najważniejsza dla mnie impreza towarzyska roku, na którą czekam zawsze z wytęsknieniem, tym razem nie stała się moim udziałem. Powód, o którym piszę ku przestrodze, był taki oto, że zatrułam się czadem. W mieszkaniu teoretycznie stale kontrolowanym przez kominiarzy, z działającym piecykiem. I niesamowicie szczelnymi oknami. Zatem, jeśli macie w domu piecyki gazowe, to niniejszym apeluję o rozszczelnienie okien przez użyciem. To tyle w temacie.

A wracając do meritum… a, tak, nie byłam na Targach Książki w Krakowie. Ale budżet na Targi miałam już wcześniej przygotowany, z resztą cały październik pełen był wszelakich promocji i rabatów, i tylko święty by się chyba nie skusił. Toteż tak, przyznaję, trochę się obkupiłam przez cały miesiąc. A oto efekt:



Od góry patrząc:
1.       W rodzinie ojca mego Marcin Wójcik – bardzo rekomendowane przez koleżankę, a wszak jeszcze mi się nie zdarzyło zawieść się na Wydawnictwie Czarne.
2.       13 pięter FilipSpringer – czekałam na premierę tej książki, odkąd pojawiły się zapowiedzi. W ogóle Springer jest zdecydowanie moim ulubionym reportażystą, każdą jego książkę dosłownie połykam. Następna w kolejce czeka na Kindlu Miedzianka. Historia znikania.
3.       Detroit Charlie LeDuff – mam z tej serii Nowy Jork, oczywiście nieprzeczytany, ale to nie przeszkadza mi przecież dokupić kolejnej. Jak dobrze wiecie, Ameryka mnie nieustannie fascynuje, a Detroit, największy bankrut ever, to zdecydowanie coś, o czym chciałabym się więcej dowiedzieć.
4.       Dziewczynaz pociągu Paula Hawkins – bardzo dobry, trzymający w napięciu, brytyjski thriller, który za Zachodzie zrobił już furorę, a u nas dopiero zaczyna.
5.       Sędzia Mariusz Zielke – mam spore zaległości w kwestii książek tego autora, ale na początku roku czytałam Wyrok, i niesamowicie mi się spodobał. Zatem skusiłam się na najnowszą powieść Zielke, zwłaszcza, że tematyka jest mi poniekąd bliska.
6.       My David Nicholls – podobnie jak powyżej – Jeden dzień tego autora mnie zachwycił, i bardzo jestem ciekawa jego najnowszej książki, zwłaszcza, że znalazła się ona liście kandydatów do nagrody Bookera.
7.       Pochłaniacz Katarzyna Bonda – wstyd się przyznać, ale jeszcze nic tej autorki nie czytałam. Wiem, że są dwa odrębne cykle z dwoma różnymi bohaterami, siostra poleciła mi cykl o Saszy Załuskiej. Pochłaniacz leżał przy kasie w Empiku w ramach tej ich sprzedaży parasolowej, i pracownica się mało nie popłakała ze szczęścia, że ją kupiłam (książkę, nie dziewczynę). Zaczynam się znów poważnie zastanawiać, czy nie przestać tam kupować…
8.       Światło, którego nie widać Anthony Doerr – zdecydowanie największy oczekiwany tego roku. Wysłuchałam kilka recenzji tej powieści na amerykańskim YouTubie książkowym i wiedziałam, że muszę, absolutnie muszę ją mieć. I już niedługo się za nią zabiorę, przysięgam.
9.       Złodziejka Sarah Walters – tutaj główną winną jest Padma z Miasta Książek, która kilkakrotnie pisała o tej autorce, a jeden  wpisów poświęciła właśnie tej powieści. I to w tak sugestywny sposób, że zapałałam żądzą posiadania właśnie Złodziejki. A fakt, że to jest tak pięknie wydane, wcale nie pomagał w odzyskaniu rozumu.

Poza tym w październiku skusiłam się również na te trzy pozycje (a nie, sorry, na jedną już w listopadzie):



10.   Trzeci klucz Jo Nesbo – kontynuacja Czerwonego gardła, które mi się bardzo podobało. Miałam czytać zaraz po zakupie, ale jakoś tak nie wyszło.
11.   Zapytajksiężyc Nathan Filer – chyba najlepsza książka, jaką przeczytałam w tym roku. Niesamowite zapiski pogrążonego w chorobie psychicznej chłopca.
12.   Sroka w krainie entropii Marketa Bańkowa – polecone mi przez biblionetkową koleżankę (dzięki, Szaraczku!) bajki dla dzieci, które wyjaśniają na podstawie prostych przykładów zasady działania różnych sił w przyrodzie. Po pierwsze – ponoć urocze. Po drugie – nie zdołałam się nauczyć nic w tym zakresie, będąc w szkole, więc teraz każda pomoc się przyda.


Dużo tego, ale każda zakupiona książka to zakup przemyślany, a budżet był na to konstruowany od trzech miesięcy, więc nie mam ani odrobiny wyrzutów sumienia. Tradycyjnie – czy znacie/czytaliście coś z tego, co pokazuję? Co polecacie w pierwszej kolejności? Bardzo chętnie czytam o Waszych wrażeniach, więc zapraszam do komentowania.

środa, 11 listopada 2015

"13 pięter" Filip Springer

Jak często łapiecie deprechę po przeczytaniu książki? Albo inaczej: jak często zdarza się Wam płakać w trakcie lektury lub po jej zakończeniu? I jakiego typu książki wywołują w Was taką reakcję? Przyznam się, że ja nie należę do osób płaczących na okoliczność dóbr kultury – moje łzy w tym temacie ograniczają się właściwie do sceny, w której umarł Mufasa i do zakończenia trzeciego tomu Harrego Pottera. Aha, i do książek Filipa Springera. Tak, dobrze widzicie. Nie płaczę na najbardziej wzruszających scenach w historii literatury, ale płaczę na reportażach tego konkretnego autora.

Tak mi się zdarzyło po raz pierwszy w trakcie czytania Źle urodzonych. Kto by pomyślał, że opis wyburzania Dworca w Katowicach sprawi, że oczyska zaczną mi się pocić? A teraz w trakcie lektury 13 Pięter doszło do podobnego zjawiska. Kto normalny ryczy przy reportażach o architekturze? Zwłaszcza, że się tą architekturą nigdy dotąd nie interesował? (Dla zabieganych na tym można zakończyć ten wpis – po książki Filipa Springera warto sięgać.)

Springer tym razem wypuścił na rynek coś, co jeszcze przed premierą zyskało opinię kontrowersyjnego i co zdołało spolaryzować nie tylko grono czytelników tejże książki, ale, co ciekawe, a może nie tak bardzo – grono tych, którzy nie czytali, ale wiedzą, o czym to jest. Autor wychodzi od początku wieku w Warszawie, by krok po kroku prześledzić przyczyny, dla których nasza dzisiejsza sytuacja mieszkaniowa w kraju jest taka a nie inna, a konkretnie – raczej tragiczna. Dowiadujemy się zatem najpierw skąd w ogóle pomysł spółdzielni mieszkaniowych. Potem jest, wiadomo, wojna, potem PRL, kiedy wolny rynek mieszkaniowy nie za bardzo istniał, i wypływamy z powrotem w wolnej Polsce. O dziwo, z problemami tymi samymi co w XX międzywojennym. Springer porusza się coraz wyżej, piętro po piętrze, omawiając wszelkie prawem dozwolone lub nie, sposoby na zdobycie dachu nad głową. Pisze o koszmarnych metodach czyszczenia kamienic, o braku mieszkań socjalnych, o sposobach ominięcia przepisów, o kredytach hipotecznych: w złotówkach i we frankach, o katastrofalnej sytuacji na rynku mieszkań pod wynajem, po rządowych programach Rodzina na Swoim, MdM i wcześniejszych kredytach preferencyjnych dla Towarzystwa Budownictwa Społecznego. O mieszkaniach podarowanych przez rodzinę, i o mieszkaniach odebranych przez rodzinę. O tym, ile przeciętny Polak płaci za możliwość nie-mieszkania pod mostem (zdecydowanie za dużo). O ubogich-pracujących – tych z nas, którzy pracując na pełen etat, nie są w stanie zapewnić sobie minimum egzystencjalnego, do którego łapie się przecież zapewnienie sobie miejsca do życia.

Skończyłam czytać 13 Pięter i zaliczyłam takiego doła, jakby osobiście z tego 13. Piętra skoczyła na fragment trawniczka przed klatką. A potem w płacz. Bo faktycznie, jeśli ktoś nie ma takiego farta jak ja, że jakieś tam puste mieszkanie w rodzinie było, to wyjścia nie ma albo jest żadne. Albo koszmarki do wynajęcia, z meblościanką Hejnał w roli głównej, za dzikie pieniądze, albo 30-letni związek z bankiem i środki uspokajające za każdym razem, gdy szef wspomni o zwolnieniach, ale szukanie luki w przepisach by zamieszkać w gminnym mieszkaniu, które formalnie mieszkaniem nie jest. Co dodatkowo boli, to fakt, iż próby powolnego uzdrowienia sytuacji, nawet jeśli już się pojawiają, to następna ekipa „robi lepiej” i znów lądujemy wszyscy w XX-leciu międzywojennym.

 Springer otwiera oczy na sytuacje mieszkaniową w naszym kraju. Można się burzyć, można się z czymś nie zgadzać, można mieć jeszcze inne doświadczenia niż te opisane w książce. Ale przeczytać trzeba.

Moja ocena: 5/6

Filip Springer 13 Pięter
Wyd. Czarne

Wołowiec 2013

poniedziałek, 9 listopada 2015

"Zapytaj księżyc" Nathan Filer

Jeśli lubicie powieści o trudnym tematach, ale podane w lekkostrawnej (co nie znaczy prostackiej ani  naiwnej) oprawie, to zdecydowanie sięgnijcie po Zapytaj księżyc.

Narratorem powieści jest młody chłopak, Matthew, który opowiada historię swojej rodziny, która doprowadziła go do miejsca, z którego dla nas pisze. Do szpitala psychiatrycznego. Zanim jednak przystąpi do sporządzania tych zapisków, będzie miał kilka lat mnie i wraz z rodzicami i starszym bratem z zespołem Downa uda się na wakacje na wybrzeże. Tego lata jego brat starci życie, a konsekwencje tego zdarzenia rozciągną się na długie lata, dotykając każdego członka rodziny. Ale szczególnie Matta, który obok starty będzie też borykał się z wyrzutami sumienia.

Trudno opisać tą powieść, która mimo iż łatwa w odbiorze i w sumie niewielka, łączy w sobie wątki i skojarzenia, tworząc luźną sieć, z które co chwila coś się nam, czytelnikom, wysmykuje, by wypłynąć znów kilkadziesiąt stron dalej. Autor, dyplomowany pielęgniarz psychiatryczny, pisze o tym, co zna, ale z delikatnością poety i zdolnością do budowania napięcia godną najlepszych powieściopisarzy. W jego książce schizofrenia nie jest określona przez szereg płytko brzmiących objawów. Patrząc oczyma Matta, można zorientować się, jak przerażającą i nieuchwytną jest ta choroba, i jak wpływ ona nie tylko na samego zainteresowanego, ale i na jego bliskich. Chłopak opisuje wszystko to, co działo się jeszcze przed śmiercią Simona, jak różne było traktowanie obu braci przez rodziców, jak blisko chłopcy ze sobą byli, chociaż ich postrzeganie świata było diametralnie różne. Pisze też o tym, co działo się tuż po wypadku, i przez kolejne lata. O każdym kolejnym wydarzeniu, które, chociaż nieraz drobne i wydawałoby się nic nieznaczące, prowadziło coraz głębiej w pokłady szaleństwa.

Matt spisując te wydarzenia niejako podsumowuje swoje życie, i widać w sposobie opowiadania, jaką postawiono mu diagnozę. Wyobrażenia, wizje czy halucynacje mieszkają się z realnym światem, przeszłości z przyszłością, brak tu ciągłości, myśli są często chaotyczne, a jednak widać w tym obrazie pokrętną logikę.

Dawno nie czytałam tak świetnej powieści. Czekałam na jej pojawienie się na polskim rynku, oczywiście nie zauważyłam, kiedy to dokładnie nastąpiło, wpadłam na nią przypadkiem w księgarni i od razu porwałam z półki i zaczęłam czytać (znaczy, najpierw zapłaciłam). Czytając ją odniosłam wrażenie, jakbym czytała wspomnienia jakiejś faktycznie żyjącej osoby, teraz jednak myślę, że tak właśnie było. Bo ustami Matthew przemawiają wszyscy ci, którzy cierpią na tą potworną chorobę, i dzięki niemu odrobinę łatwiej jest nam ich zrozumieć. Gdybym miała polecić Wam tylko jedną książkę z tych, które przeczytałam w tym roku, byłoby to właśnie Zapytaj księżyc Nathana Filera.

Moja ocena: 6/6

Nathan Filer Zapytaj księżyc
Tłum. Anna Jęczymyk
Wyd. Albatros A. Kuryłowicz
Opole 2015



sobota, 7 listopada 2015

"Dziewczyna z pociągu" Paula Hawkins

Dziewczyna z pociągu Pauli Hawkins jest bardzo często porównywana do innego bestsellerowego thrillera – Zaginionej dziewczyny Gillian Flynn. Tak się złożyło, iż przeczytałam te książki niemalże pod rząd, i kusiło mnie nawet, by zrobić podrównanie obu powieści tu na blogu, jednak nie obeszłoby się bez spoilerów, a tych lepiej unikać (nic tak nie kusi jak wielkie litera SPOILER poniżej, przynajmniej mnie). Mogę jedynie powiedzieć, iż podobieństw jest faktycznie dosyć sporo, ale na tej zasadzie, że jeśli podobała ci się jedna, spodoba i druga, niż żeby miało się wrażenie czytania jednej i tej samej książki. Ale może zacznę od początku a nie od końca.

Życie Rachel posypało się już jakiś czas temu, wraz z jej małżeństwem, wyprowadzką z ukochanego domu do pokoju wynajmowanego od koleżanki i utratą pracy. Obecnie jej egzystencja składa się z ciągu powtarzalnych czynności, do których należy jazda pociągiem, którym wcześniej dojeżdżała do pracy do Londynu, powrót tym pociągiem po południu oraz picie takiej ilości alkoholu, jaką się da. Zaś najbardziej emocjonującym doznaniem każdego dnia jest przyglądanie się znajomym domom i ich mieszkańcom z okna pociągu. Znajomym, ponieważ po setkach takich jazd Rachel wydaje się, że zna osobiście małżeństwo, naprzeciwko którego domu pociąg zawsze staje. Wiele jednak zmieni się w życiu bohaterki, wiele spraw z jej przeszłości odkryje światło dzienne, kiedy Rachel przypadkowo zobaczy przez okno pociągu coś, co nie pasuje do obrazka.

Dziewczyna z pociągu opowiada tę samą historię z punktu widzenia trzech kobiet: Rachel, dziewczyny z pociągu, Megan, dziewczyny widzianej z okna pociągu, i Anny, dziewczyny która zniszczyła życie dziewczynie z pociągu. Jest to jednocześnie opowieść o toksycznych związkach, mężczyznach, którzy pod wyprasowaną koszulą skrywają psychopatyczne skłonności, i kobietach, które w pogoni za tym, czego pragną, nie cofną się przed niczym. I chociaż każde z bohaterów ma inną historię do opowiedzenia i inną sytuację życiową, łączy ich jedno – coś jest z nimi mocno nie tak.

Thrillery nie należą do moich absolutnie ulubionych gatunków i rzadko je czytam, dlatego każdy kolejny działa na mnie dużo mocniej niż na profesjonalistów w temacie. Nie inaczej było z Dziewczyną z pociągu, która mocno namieszała mi w głowie, i chociaż w pewnej chwili zaczęłam podejrzewać, kto stoi za wydarzeniami opisanymi w powieści, to jednak ogrom zła, jakim autorka obrzuca czytelnika, był mocno zaskakujący i wstrząsający. Lektura tej książki potwierdza, że czasami najgorsza patologia kryje się za dobrze utrzymanymi drzwiami domku klasy średniej w dobrej dzielnicy, a nie w menelowni.

Powieść Pauli Hawkins podobała mi się nieco bardziej niż Zaginiona dziewczyna, może dlatego, że jednak brytyjskie realia bliższe są mi niż te amerykańskie, chociaż obie autorki bawią się czytelnikiem i żonglują jego emocjami i sympatiami z podobną wprawą. Jednak to właśnie Dziewczyna z pociągu wstrząsnęła mną mocniej i to ją chce w pierwszej kolejności polecić zarówno tym, którzy przepadają za takim gatunkiem, jak i totalnym nowicjuszom w temacie thrillerów.

Moja ocena: 5/6

Paula Hawkins Dziewczyna z pociągu
Tłum. Jan Kraśko
Wyd. Świat Książki

Warszawa 2015

niedziela, 1 listopada 2015

Podsumowanie października

Wybaczcie przerwę, nie była ona niestety zależna ode mnie. W ogóle październik był trudnym miesiącem, i cieszę się, że jest już za nami. W listopad zaś wchodzę z entuzjazmem, nastawiona pozytywnie pod każdym możliwym względem. Ale zanim czytelniczo go zacznę, należałoby chyba podsumować ubiegły miesiąc, co nie?
W październiku przeczytałam siedem książek, w sumie zaś 2499 stron (a pewnie nawet więcej, bo nie wliczyłam w to kilku opowiadań o Sherlocku Holmesie). Jakościowo był to bardzo dobry czytelniczo miesiąc, właściwie każda kolejna pozycja mi się podobała, nie mam też możliwości wskazania jednej wyjątkowo słabej, poziom był dosyć wyrównany. Spośród przeczytanych tylko jedna książka jest z kategorii non-fiction, pozostałe to fabuły: dwie obyczajówki, jedna pozycja klasyczna, jeden kryminał i aż dwa thrillery, co stanowi spore zaskoczenie, bo nie jest to gatunek, po który często sięgam, ale która bardzo fajnie wpisuje się w ponure jesienne wieczory. Trzech autorów pochodzi z Wielkiej Brytanii, dwie powieści są rodem z USA, jedna z Norwegii i jeden polski reportaż. Cztery przeczytane książki to nabytki tegoroczne, dwie zalegały na półkach od kilku lat, jedną przytargałam od rodziców. Z radością konstatuję, iż udało mi się przeczytać kolejną pozycję ze stosika 12 książek na 2015 rok.

A oto, co przeczytałam w październiku:

1.       Czerwone gardło – Jo Nesbo  - generalnie wstyd, ponieważ jotek zobowiązała mnie do przeczytania czegoś autorstwa Nesbo do 11 września. Innymi słowy ja się nie nadaję do wyzwań! Ale kryminał bardzo fajny, będę czytać dalej.  Moja ocena: 5/6
2.       Vintage – Susan Gloss  - zupełnie niespodziewanie ta pozycja przybyła do mnie od koleżanki. Niezwykle sympatyczna obyczajówka, może nie najwyższym lotów, ale taka, która uratuje w te dni, gdy nic się nie chce.  Moja ocena: 4/6
3.       Zaginiona dziewczyna – Gillian Flynn – bardzo szeroko komentowany i recenzowany jeszcze nie tak dawno thriller, potem już chyb przeczytali go wszyscy i ucichło. I wtedy się za niego zabrałam. Rozumiem fenomen, jaki ta powieść stanowi, faktycznie trzyma  napięciu do końca, co więcej autorka żongluje emocjami czytelnika tak, że w pewnym momencie już nie wiadomo, co myśleć. Niestety czytanie tej pozycji przypadło mi między innymi na leżenie w szpitalu, więc co chwilę przysypiałam (nie z powodu fabuły!) i generalnie źle mi się teraz ta pozycja kojarzy.   Moja ocena: 4,5/6
4.       Był sobie chłopiec – Nick Hornby – o ile dobrze liczę, ta pozycja leżała u mnie na półce nieprzeczytana przez siedem lat. Wylosowałam ją z mojego Kubka Do Przeczytania, zupełnie na chybił-trafił I podobała mi się tak jak x lat temu spodobał mi się film. Urocza, ciepła, bardzo brytyjska opowieść.   Moja ocena: 4/6
5.       Gottland – Mariusz Szczygieł  - ze stosika 12 książek na 2015 rok, również leżała na półce baaaaardzo długo, zanim wreszcie doczekała się przeczytania. Ponownie – chyba jestem ostatnią osobą w kraju i okolicach, która jeszcze nie czytała Gottlandu. A teraz już wiem, o co całe zamieszanie. I znów odkryłam swoją pasję dla południowego sąsiada.  Moja ocena: 5/6
6.       Dziewczyna z pociągu – Paula Hawkins – czekałam na tą pozycję od kilku miesięcy, odkąd usłyszałam o niej na zagranicznych kanałach YouTube. Podobała mi się jeszcze bardziej niż Zaginiona dziewczyna, chociaż w głównym zrębie obie powieści są dosyć podobne. Ale tu były pociągi i Anglia za oknem.  Moja ocena: 5/6
7.       Panie z Cranford – Elizabeth Gaskell – nie pamiętam u kogo przeczytałam bardzo entuzjastyczną recenzję tej książki, od razu poleciałam ją kupić (to było we wrześniu) i dosyć szybko od zakupu się za nią zabrałam. Przeczytanie jej zajęło mi niecałe dwa dni. I dałam się zauroczyć. Atmosfera trochę jak u Jane Austen, urocze postaci, zabawne sytuacje, ciepło bijące z tej książki jak od kominka – książki pan i Gaskell zdecydowanie znajdą się na moim stosiku do przeczytania.    Moja ocena: 6/6


niedziela, 11 października 2015

"Vintage" Susan Gloss

Mam niepokojące wrażenie, że powoli wpadam w kolejny dół czytelniczy. Wystarczy powiedzieć, że mam rozpoczętych pięć książek, różnych autorów, różnych gatunków, i mimo iż każda z nich zapowiada się świetnie, jakoś z żadną z nich mi nie po drodze. A to, co mi ostatnio pomaga w takich chwilach, to niewymagająca obyczajówka.

Vintage trafiło do mnie niedawno dosyć niespodziewanie. Najwyraźniej kiedyś gadałam o tej powieści z koleżanką, i ostatnio na kawie Jadzia wyciągnęła ją z torby z dopiskiem „masz, zrób z nią co chcesz”. No to przeczytałam, a teraz pewnie poślę ją dalej w świat za pośrednictwem kobiet z mojej rodziny. Książka opowiada o trzech kobietach w różnym wieku, pochodzących z różnych klas społecznych i mających zupełnie inną historię, które w pewnym momencie życia spotykają się i grupują wokół tego wyjątkowego sklepu rzeczy zapomnianych. Violet uciekła z rodzinnej mieściny przed mężem pijakiem, i teraz od nowa buduje swój świat prowadząc wymarzony sklep ze starymi ubraniami. April spotkała niedawno wielka strata. Nastolatka ma więcej pytań niż odpowiedzi – jak faktycznie zginęła jej matka, co zrobić z długami, domem, związkiem, który właśnie się rozpada. Amithi przybyła do USA kilkadziesiąt lat temu ze swoim świeżo poślubionym w Indiach mężem, a teraz musi od nowa zdefiniować siebie i to, czego pragnie w życiu. I, jak nie trudno się domyśleć, każda z nich znajdzie w Vintage pomoc i odpowiedź na wiele pytań. I przyjaźń, prawdziwą, kobieca przyjaźń.

Jak widać, nie jest to może szalenie ambitna literatura. Właściwie można uznać ją za dosyć przewidywalną. Problemy bohaterek, chociaż nie trywialne, udaje się w reszcie rozwiązać, a zakończenie jest wesołe, sympatyczne i bardzo szczęśliwe. I o to chodzi. Czasem trzeba sięgnąć po właśnie taką pozytywną, niewymagającą lekturę, która natchnie nas na powrót przyjemnymi myślami i zachęci do czytania. Vintage okazała się idealna na moją czytelniczą chandrę i ogólne zabieganie i pozwoliła miło spędzić czas. Jeśli zatem szukacie takiej lektury, szukajcie powieści Susan Gloss.

Moja ocena: 4/6

Susan Gloss Vintage. Sklep rzeczy zapomnianych
Tłum. Bogumiła Nawrot
Wyd. Marginesy
Warszawa 2015


sobota, 10 października 2015

"Szukając Alaski" John Green

Po przeczytaniu dwóch powieści Johan Greena, Gwiazd naszych wina i 19 razy Katherine, nie miałam już wątpliwości, że to jeden z najlepszych współczesnych autorów, jakich czytam. Teraz, po przeczytaniu Szukając Alaski, zaczynam się na poważnie zastanawiać, czy Green nie podpisał paktu z diabłem w zamian za taki talent.

Główny bohater powieści, Miles, postanawia zmienić swoje dosyć nudne życie, i w poszukiwaniu „Wielkiego Być Może” decyduje się na przeniesienie do szkoły z internatem gdzieś w Alabamie. Już w pierwszych dniach udaje mu się zawrzeć ciekawe znajomości z kilkoma „starymi” uczniami szkoły. Z nudziarza staje się częścią paczki, która specjalizuje się w kawałach, robionych innym uczniom i dyrektorowi szkoły. W międzyczasie Miles pozna smak przyjaźni, miłości, zabawy, życia… Powyższy opis do złudzenia przypomina fabułę niedawno przez mnie recenzowanej innej młodzieżówki, Anna i pocałunek w Paryżu. I wiecie co? Po tym można poznać talent autora, że z fabuły, której jedna pisarka nie podołała, ktoś inny potrafi uczynić dzieło sztuki. Ani paczka przyjaciół Milesa nie jest taka znowu super, każdy z jej członków ma swoje sekrety, swoje wady i zalety, relacje zaś między bohaterami pozbawione są sztucznej słodyczy, a czasem brak widocznych na pierwszy rzut oka emocji mówi więcej, niż ochy i achy i komplementy i deklaracje wielkiej przyjaźni. Z drugie strony John Green nie poszedł też w drugą stronę, nie uczynił z powieściowej szkoły piekła na ziemi, a z rodziców i nauczycieli wrogów publicznych numer jeden. Kiedy w życiu bohaterów dochodzi do pewnego traumatycznego wydarzenia, nie ma tu miejsca na „wzruszające” scenki i wyznania. Ale Green stworzył swoim bohaterom warunki, w których mogą bez przeszkód i bez nachalnej pomocy próbować sobie poradzić z życiem, każde na swój sposób. Bo każde z nich ma swój rozum i swoją wrażliwość.

Szukając Alaski to debiutancka powieść Johan Greena, dlatego miała wszelkie prawa nie dorównywać poziomem innym jego książkom. Tym razem jednak okazuje się, że już pierwsza książka potrafi w pełni zaprezentować zdolność autora do kreowania nietuzinkowych, jednak realistycznych bohaterów i tworzenia panoramy silnych emocji, pozbawionej patetycznych słów, lekko żartobliwej z formie, ale poważnej w treści. To wszystko razem wzięte sprawia, iż ilekroć widzę powieści tego autora stojące na tej samej półce co niektóre głupkowane młodzieżówki, czuję jakby ktoś wrzucił perły do chlewa. Chyba za niedługo zacznę je przenosić w inne części księgarni.

Moja ocena: 5/6

John Green Szukając Alaski
Tłum. Anna Sak
Wyd. Bukowy Las

Wrocław, 2013

piątek, 2 października 2015

To był bardzo długi i owocny w wydarzenia miesiąc. Wiele działo się w pracy, wiele było spotkań z krewnymi znajomymi Królika, w tym z cudownymi krakowskimi Biblionetkowiczami, były próby (na razie nieudane ale nie dajemy za wygraną) odświeżenia znajomości ze studiów. I przede wszystkim dołączył do mojego życia Pewien Ktoś. Dlatego z zaskoczeniem skonstatowałam, iż obok tych wszystkich innych przyjemności i zobowiązań udało mi się przeczytać 6 książek, niektórych grubych, niektórych mniej. Moje wrześniowe czytanie było bardzo zróżnicowane, co zawsze mnie cieszy, udało mi się sięgnąć po kilka tytułów, na które czekałam, jak również dać się zaskoczyć (pozytywnie) nieplanowanymi wcześniej powieściami. Szczególnie zadowolona jestem, iż przeczytałam wreszcie Wielkiego Gatsbiego w tłumaczeniu Jacka Dehnela, ponieważ lata temu próbowałam przebrnąć przez tą klasyczną już powieść amerykańską, i nie udało mi się wtedy zajść dalej jak za 10 stronę. We wrześniu przeczytałam również jedną książkę po angielsku – Howards en dis on the landing. Chociaż nie mam szczególnych problemów z czytaniem w tym języku, jednak sięgam po lektury w nim napisane zdecydowanie rzadziej, niż bym sobie życzyła. Jeśli chodzi o narodowość autorów, nie było aż tak różnorodnie, gdyż aż trzech z sześciu to pisarze amerykańscy, jeden szwedzki, jeden angielski i jeden polski. Ale gatunkowo – czym chata bogata. Jest klasyka, jest młodzieżówka, jest powieść obyczajowa, pozycja non-fiction oraz dwa kryminały. Przede wszystkim jednak – podobała mi się każda przeczytana w tym miesiącu książka. Każda.

Przechodząc do meritum, we wrześniu przeczytałam:

1.       Co nas niezabije – David Lagercrantz – zakupiona i przeczytana ściśle pod wpływem akcji marketingowej, i chociaż w moim odczuciu nie jest to udana kontynuacja powieści Stiega Larssona, to wciąż jest to pod wieloma względami dobra książka. Tylko nie dla tych, którzy czują się przywiązani emocjonalnie do oryginału.   Moja ocena: 4/6
2.       Howards end is on the landing – Susan Hill – to był moment, ten ebook wprawdzie siedział w moim schowku na Amazonie już kilka miesięcy, ale akurat we wrześniu poczułam, że muszę to przeczytać. Kilka minut później byłam czterdzieści parę złotych lżejsza, ale książka jest absolutnie warta każdego wydanego na nią grosza. Moja ocena:  4/5
3.       Mennica –Mateusz L. Lemberg  - jedyna recenzencka pozycja w tym miesiącu. Mateusz Lemberg był mi do tej pory zupełnie nieznany, a wydawało mi się, że kojarzę wszystkich polskich autorów kryminałów. Okazało się, że nie obawia się wyjścia poza schemat, potrafi namieszać czytelnikowi w głowie i serwuje coś nowego na naszym rodzimym kryminalnym stole. Moja ocena: 4,5/6 
4.       Jakznaleźć faceta w wielkim mieście – Melissa Pimentel  - bardzo pozytywne zaskoczenie, gdyż tą pozycję wybrałam sobie w wakacje bazując praktycznie wyłącznie na okładce. Autorka miała fajny pomysł na zabawną, nietuzinkową powieść dla kobiet, i mam nadzieję, że nie przestanie pisać.  Moja ocena: 5/6
5.       Wielki Gastby – F. Scott Fitzgerald – wreszcie, wreszcie, wreszcie! Z jednej strony omijałam ją szerokim łukiem pomna tego, jak ciężko mi się przez nią brnęło lata temu, z drugiej – wstyd było nie znać tak ważnej powieści amerykańskiej. Tymczasem przeczytałam ją na jednym posiedzeniu, i chociaż nie stała się moją ulubioną pozycją w życiu, to teraz wreszcie rozumiem, dlaczego dla wielu jest to ukochana książka. Moja ocena: 4,5/6
6.       Szukając Alaski – John Green  - im więcej Johna Greena tym mniej Johna Greena. Im więcej jego książek czytam, tym mniej zostaje mi do przeczytania, a od grudnia zeszłego roku jestem autentycznie uzależniona od jego prozy. Nie potrafię powiedzieć, która z jego powieści dotychczas przeczytanych przez mnie podobała mi się najbardziej, po prostu nie umiem wybrać… Moja ocena: 5/6
Jak przedstawiało się wasze czytanie we wrześniu? Czy coraz zimniejsze wieczory sprawiły, że macie teraz więcej czasu na czytanie, czy też lepiej było na wakacjach, a teraz szał dzikich ciał po urlopach i powrocie do szkoły sprawił, że czytanie odeszło na drugi plan?


PS Krakowskie Czytanie bierze udział w plebiscycie Literacki Blog Roku. To jego pierwszy raz w takiego typu przedsięwzięciu, więc nie napala się na podium, ale będzie mi bardzo miło, jeśli oddacie nań swój cenny głos na stronie:  http://www.literackiblogroku.pl/zaglosuj,108
Za każdy Wasz głos na mojego bloga będę bardzo wdzięczna.





czwartek, 24 września 2015

Mały stosik wrześniowy


Nie udało mi się jednak we wrześniu tak całkowicie odciąć od kupowania książek. Plan był, aby do Targów Książki w Krakowie nie przysposobić żadnej nowej pozycji, ale jakoś tak wyszło, że nie wyszło. Pocieszam się, że mogło być gorzej ;)


Na miejscu pierwszym "Motyl" Lisy Genovy, bardzo, bardzo zachwalana wciąż pozycja, która doczekała się już nawet ekranizacji, również chwalonej. A ja stałam jednego dnia w Matrasie przez pół godziny pod regałem i byłam zdesperowana, żeby sobie coś kupić. Jak nie przymierzając alkoholik... Pod spodem zaś dwie pięknie wydane klasyki, jedna ze spożywczaka, druga ze Świata Książki, obie po dyszce, więc nie mam aż takich wyrzutów sumienia: "Panie z Cranford" Elizabeth Gaskell i "Wichrowe wzgórza" Emily Bronte. Gaskell nie czytałam jeszcze nigdy nic, ale ostatnio natrafiłam na recenzję tej konkretnej powieści (nie pamiętam u kogo) i bardzo się napaliłam na lekturę. "Wichrowe wzgórza" i ja mamy bardzo burzliwą historię, próbowałam ją czytać już ze trzy razy, ale nie ustaję w usiłowaniach.

Ale od teraz już naprawdę nic nie kupuję, przysięgam!

wtorek, 22 września 2015

"Jak znaleźć faceta w wielkim mieście" Melissa Pimentel

Dzięki recenzjom blogerów książkowych odkryłam przez ostatnie lata wiele wspaniałych, albo chociaż fajnych książek, i uniknęłam paru bubli. W pewnym momencie zaczęłam polegać na Waszych (bo i blogerzy tu zaglądają) opiniach tak bardzo, że z zasady nie sięgałam po pozycje, o których nikt nic nie napisał. W ten sposób jakość moich lektur wyraźnie wzrosła, zmalała zaś ilość pieniędzy wyrzucona w błoto po zakupieniu słabej pozycji. Zrobiło się dosyć przewidywalnie. I nudno. Bo oprócz satysfakcji z przeczytania dobrej książki lubię ten dreszczyk emocji, gdy z półki ściągam pozycję, o której nic nie wiem. Żadnej wiedzy, żadnych uprzedzeń. I tak jak życie samo w sobie składa się też z takich właśnie chwil niepewności, i to one nadają mu smak, tak i życie książkoholika sporo traci na samych przewidywalnych lekturach. W ten oto zawoalowany sposób chcę powiedzieć, że w tym roku odkrywam po raz kolejny w życiu radość z czytania książek o których nikt nic nie wie, bo zwyczajnie pojawiły się na rynku zbyt niedawno. I po raz kolejny przekonałam się, że znajomośc z nieznaną znikąd książką może pokazać się równie pasjonująca co z szeroko polecaną pozycją.

Nie wiem, co mnie do tej konkretnej pozycji najbardziej przyciągnęło: czy urocza różowa okładka z fajnymi babskimi gadżetami i Tower Bridge, czy blurb na okładce obiecujący sympatyczną, nie-przesadnie-oryginalną fabułę, czy po prostu w wyniku doła brałam co popadnie. Jak znaleźć faceta w wielkim mieście Melissy Pimentel okazało się być naprawdę przyjemną w odbiorze, zabawną i nie głupią obyczajówką, klasycznym chick litem o dwudziestodziewięcioletniej Lauren, która przybywa do Londynu by zmienić swoje życie i poznać faceta. O ile jednak w przeważającej większości powieści tego typu chodzi o Tego Jednego Jedynego, Lauren poszukuje… wielu różnych, i to nie po to, by stworzyć związek, ale po to, by się zabawić. A ponieważ żaden facet nie chce uwierzyć na słowo, gdy oświadcza im, iż związek jej nie interesuje, wygląda na to, że będzie ich musiała wziąć ich sposobem. Tym sposobem pracownica londyńskiego Muzeum Nauki zapoczątkowuje projekt naukowy – co miesiąc wybiera inny poradnik randkowy i przez 30 dni stosuje się do niego jota w jotę. Każdy, kto miał kiedyś w ręku takie poradniki wie, że każdy z nich mówi co innego, a w dodatku gdy się wybiera również takie z lat 50. a nawet z XIX wieku, muszą z tego wyniknąć pewne nieplanowane zwroty akcji. A dla czytelnika – mnóstwo uciechy, bo bohaterka zdaje się mieć amputowane poczucie obciachu.

Mogę z ręką na sercu polecić tą powieść każdej kobiecie, która ma ochotę na lekką, babską literaturę. Autorka miała bardzo fajny pomysł na fabułę, mnóstwo humoru, co więcej stworzyła przekonywujących bohaterów, których da się lubić. Szczególnie przypadła mi do gustu Lauren, główna bohaterka, mimo, iż nie popieram żadnego jej zachowania, to nie sposób było nie kibicować tej zakręconej dziewczynie. Ponadto autorka okazał się trzymać dla czytelnika coś w zanadrzu, co dodało powieści głębi. Wciąż nie jest to „ambitna literatura”, ale należy docenić pewien zwrot akcji, który nie daje się nudzić, i którzy dodaje tej opowieści uroku. Nie żałuję ani jednej minuty spędzonej na lekturze Jak znaleźć faceta…, było to dokładnie to, czego oczekiwałam. Pozostaje liczyć na to, że autorka jeszcze coś napisze. I że kolejne eksperymenty z nowościami wydawniczymi okażą się równie udane.

Moja ocena: 5/6

Melissa Pimentel Jak znaleźć faceta w wielkim mieście
Tłum. Piotr Kaliński
Wyd. Czarna Owca

Warszawa 2015