O książkach, o Krakowie, o książkach w Krakowie i o Krakowie w książkach

sobota, 31 stycznia 2015

Podsumowanie stycznia

Dawno, dawno temu, kiedy blog dopiero zaczynał, a ja miałam jeszcze życie (żartuję, nigdy nie miałam życia), co miesiąc zamieszczałam podsumowanie przeczytanych przez te 30 dni książek. Potem było wyzwanie, poza tym nie było czego podsumowywać. Ale lubiłam te comiesięczne posty, a ponieważ styczeń okazał się nadzwyczaj dobry czytelniczo, postanowiłam wrócić do korzeni.

Zatem, w styczniu przeczytałam 7 książek. To naprawdę dużo, wziąwszy pod uwagę, iż za parę dni czeka mnie egzamin z całego roku, w pracy były zajop po dach, a do tego wyskoczyło parę nieplanowanych „atrakcji”.  Z dokładnością do 50 stron przeczytałam ich około 2500 (i tu się zaczynam siebie bać).

Jakościowo był to bardzo dobry miesiąc – nie zeszłam ani razu poniżej oceny 4 w sześciostopniowej skali, trafiły mi się dwie szóstki i jedna prawie szóstka.  Wszystkie przeczytane książki to beletrystyka, chyba po zeszłym roku, kiedy połowę mojego czytania stanowiła literatura faktu, poczułam wenę na fikcję w różnych wydaniach. Były zatem dwie szeroko rozumiane książki fantastyczne, dwa kryminały i trzy powieści współczesne. Cztery książki napisane zostały przez amerykańskich autorów, dwie przez szwedzkich i jedna przez Brytyjkę.

Dwie przeczytane książki stanowiły moje tegoroczne nabytki, jedna pochodziła z biblioteki, jedna to pożyczka od koleżanki i, uwaga, aż trzy okazały się być „przykurzątkami”, tzn. leżały na mojej półce co najmniej od 2014 roku. Jedną z nich była książka ze stosika stworzonego w ramach wyzwania Kaś „12 książek na 2015 rok”. Wszystkie przeczytane książki były w formie papierowej, nie udało mi się niestety zabrać za moje TBR zachomikowane na czytniku.

Przechodząc do tego, co wszystkich najbardziej interesuje, w styczniu przeczytałam:
1.       Stulatek,który wyskoczył przez okno i zniknął – Jonas Jonasson   - zabawna i zaskakująco pouczająca powieść o stulatku, który wyskoczył przez okno i nie zniknął. Była tam walizka, wódka, słoń – same dobre  rzeczy. Oceniona na 4,5.
2.       Szeptem –Becca Fitzpatrick – młodzieżowy paranormal, który chodził za mną od chwili wydania. Zamiast wampirów mamy tutaj upadłe anioły, ale reszta się zgadza, jest pociągający kolega, jest mgła i biologia w liceum. Oceniona na 4.
3.       Zła krew –Sally Green  - mimo iż ocena 4, którą jej dałam, nie jest zła, to ta książka stanowiła największe rozczarowanie miesiąca. Prawdopodobnie dlatego, iż wydawca postanowił reklamować tą powieść fantasy jako następcę Harrego Pottera. I tym sposobem powieść całkiem zjadliwa stała się porażką. Ocena 4.
4.       Po trzeciedla zasady – Janet Evanovich – z znanego dosyć szeroko w blogosferze i nie tylko cyklu o Śliwce, czyli komedia pomyłek z łowcą nagród w roli głównej. Z tomu na tom cykl jest coraz lepszy, jak dobrze, że mam ich jeszcze z dziesięć przed sobą. Oceniona na 6 bo naprawdę głośno się śmiałam. Naprawdę głośno.
5.       Innezasady lata – Benjamin Alire Saenz – pierwsza w historii książki, do której kupienia zmusił mnie YouTube. Wysłuchałam kilku entuzjastycznych recenzji  ten książki na amerykańskim Booktubie i zamarłam, kiedy zobaczyłam, jak to zostało wydane w Polsce. Oceniona na 6.
6.       Prime Time– Lisa Marklund  - cykl o Annice Bengzton patrzy się na mnie z wyrzutem od lat, nie wiem dlaczego, bo to naprawdę świetne książki. Typowa szwedzka atmosfera plus klasyczna zagadka zamkniętego pokoju – to się nie może nie udać. Ocena – 5,5.
7.       19 razyKatherine – John Green – nie zdążyłam jej jeszcze zrecenzować. Opowiada o całkiem mądrym chłopcu Colinie, który 19. Razy z rzędu zostaje porzucony przez dziewczyny o imieniu Katherine. Zabawna, mądra i ciepła, jak chyba wszystko pióra tego autora. Ocena 4,5.

"Szeptem" wróciło do biblioteki, ale cała reszta się zgadza


A jak tam u Was wyglądał czytelniczo styczeń? Trafiliście na jakieś godne polecenia tytuły? A może znacie którąś z ww. książek?

Pozdrawiam i do poczytania w lutym!


piątek, 30 stycznia 2015

Parszywa dwunastka i zamek

Książki Lisy Marklund nigdy mnie do tej pory nie zawiodły, dlatego zastanawiam się, co mnie tak długo powstrzymywało od sięgnięcia po kolejny tom o przygodach Anniki Bengzton. Nie ma jednak tego złego, co by na dobre nie wyszło, bowiem książki te czyta się tak dobrze i szybko, że akurat wpasowały mi się w czas intensywnej nauki, jako przyjemny przerywnik.

Lisa Marklund nie bez powodu jest wymieniana jednym tchem z takimi nazwiskami jak Stieg Larsson czy Henning Mankell, jeśli idzie o typowe, skandynawskie kryminały. Autorka bowiem potrafi w każdej swojej książce roztoczyć tą mroczną, smutną, szarą wizję państwa, które z zewnątrz jest typowym welfare state, a pod tym płaszczykiem gnije jak cała reszta zachodniego świata. W tomie Prime time jednak uczyniła ukłon do klasyków literatury kryminalnej, i połączyła typową skandynawską ciężką atmosferę z „zagadką zamkniętego pokoju”.

W zamku nieopodal Sztokholmu odbywają się zdjęcia do nowego programu gwiazdy telewizji, Michelle Carlsson. Po zakończonym dniu zdjęciowym 13 osób decyduje się spędzić na miejscu jeszcze jedną noc. Alkohol, zawiść i broń palna – to nigdy nie jest dobre połączenie, i dobitnie przekonuje się o tym Michelle, która pada ofiarą morderstwa. Morderstwa popełnionego z największym prawdopodobieństwem przez kogoś z pozostałej dwunastki. Przed zamkiem niczym sępy zbierają się dziennikarze – prasa lokalna, dzienniki krajowe, popołudniówki. A pomiędzy nimi Annika, dla której uzyskanie informacji o zdarzeniu na potrzeby artykułu to tylko jeden z wielu problemów, z którymi musi się zmierzyć. Między innymi, jak zachować dziennikarską rzetelność, kiedy jednymi z podejrzanych są przyjaciółka Anniki i dwoje jej współpracowników?

Patrząc na powyższe podsumowanie, nawiązanie do Morderstwa w Orient Expressie wydaje się oczywiste. Jednak Marklund nadaje całej zagadce tak typowy dla jej powieści nastrój przygnębienia, porusza ważne tematy społeczne, przeplata śledztwo w sprawie śmierci Michelle z prywatnymi wojnami, jakie toczą się w dziennikarskim światku, iż sam rdzeń kryminalny jest tu niemalże niewidoczny. Jednocześnie pierwszy raz w tych książkach śledztwo jest prowadzone tak intensywnie – zwykle w między czasie czytania zapominałam na chwilę, że to kryminał, a dopiero przy końcu cała akcja skupiała się na morderstwie. Tutaj było inaczej, autorka po raz kolejny zaskoczyła mnie, przykuła moją uwagę i sprawiła, że po następną jej powieść sięgnę zapewne wcześniej niż za dwa lata.

Zatem, jeśli dopiero poznajecie świat skandynawskich kryminałów, szczerze polecam sięgnąć po Lise Marklund, zaś jeśli jesteście ‘specjalistami” w dziedzinie – to jakim cudem jeszcze nie znacie tej autorki?

Moja ocena: 5,5/6

Lisa Marklund Prime Time
Tłum. Elżbieta Frątczak-Nowotny
Wyd. Czarna Owca
Warszawa 2010


Pierwsza książka ze stosika 12 książek na 2015 rok.


sobota, 24 stycznia 2015

Co Śliwka to lepsza

To prawda, że seria o nieposkromionej łowczyni nagród Stephanie Plum jest lepsza z tomu na tom. Przy czytaniu pierwszego towarzyszył mi cały czas uśmiech, przy drugim śmiałam się z tekstów babci Mazurowej, ale to przy trzecim wydawałam z siebie donośny rechot co najmniej kilkanaście razy. I podczas gdy po lekturze Po pierwsze dla pieniędzy i Po drugie dla kasy wiedziałam, że sięgnę za jakiś czas po dalszy ciąg, po przeczytaniu Po trzecie dla zasady niemalże płynnie chciałam przejść do czytania tomu czwartego. Powstrzymało mnie jedynie to, że czwórka na razie kończy moje zapasy w tym zakresie, a chciałam mieć coś na czarną godzinę zanim się odkuję i zakupię następne książki Janet Evanovich.

Trudno właściwie dużo powiedzieć o treści tej książki, żeby nie zepsuć lektury tym, którzy mają jeszcze przed sobą część pierwszą. Powiem więc tylko tyle, że sytuacja życiowa zmusiła Stephanie do podjęcia pracy w biurze poręczeń w charakterze łowcy nagród, co polega głównie na znajdowaniu różnych gamoni i łobuzów w Trenton w New Jersey, którzy nie stawili się na rozprawę, i odstawianiu ich na najbliższy posterunek w celu odzyskania kaucji, jak za gamonia lub łobuza została wpłacona. Robota jak każda inna, chyba, że jesteś jak Stephanie, i przy odrobinie dobrej woli potrafisz wkopać się w największe kłopoty i zrobić z siebie kretynkę jednocześnie. Bo jeśli jesteś jak Stephanie, i zostajesz łowcą nagród, to kończy się to najlepszą komedią, jaką zdarzyło mi się czytać.

W tomie trzecim bohaterka dostaje jeszcze bardziej niewdzięczną niż zwykle robotę - doprowadzenia na policję sprzedawcy cukierków, który nie dość, że zniknął niczym sen jaki złoty, to jeszcze jest podporą lokalnej społeczności, niemalże świętym, w związku z tym nikt nie chce Stephanie pomóc w zlokalizowaniu zguby. Byłoby może trochę łatwiej, sporo pomaga jej sam Komandos (z każdym tomem lubię tą postać coraz bardziej), ale z kolei na horyzoncie pojawia się Lula, a jeśli ktoś potrafi wkopać się w większe kłopoty niż Plum, to jest to na pewno Lula.

Ogóle rzecz ujmując – dzieje się, akcja galopuje, śmieszne teksty i komedie pomyłek zdarzają się na każdym kroku, i tym razem dostarcza je nie tylko babcia Mazurowa, ale i wspomniana Lula. Co jest jednak najlepsze w tej serii, to poza faktem, iż czyta się to świetnie, te książki są absolutnie pozbawione jakiejkolwiek głębszej myśli. Janet Evanovich najpierw przeczytała definicję literatury rozrywkowej, a potem stworzyła ją na nowo. Nie ma tu żadnych poważniejszych zagadnień, żadnych egzystencjalnych pytań w stylu „Czy przemoc to dobre rozwiązanie?” Pewnie, że nie, ale jak jesteś w Trenton i nie masz kasy, to sorry Batory, ale ulice się same z gnid nie wyczyszczą. Więc robisz to nie tylko dla hajsu, ale i poniekąd dla zasady.

Moja ocena: 6/6

Janet Evanovich Po trzecie dla zasady
Tłum. Dominika Repeczko
Wyd. Fabryka Słów
Lublin 2012

To druga w tym roku przeczytana książka z mojej półki (czyli zakupiona przed 1 stycznia 2015).


wtorek, 20 stycznia 2015

Arystoteles i Dante odkrywają sekrety wszechświata

Zanim przejdę do meritum, powieść ta ma przepiękny tytuł, który w dosłownym tłumaczeniu z angielskiego brzmiałby „Arystoteles i Dante  odrywają sekrety wszechświata”. Czyż to nie brzmi cudownie i intrygująco? Ponadto, oryginalna wersja ma taką oto okładkę:



Natomiast wersja polska wygląda tak:



A teraz chwila ciszy za te wszystkie książki skrzywdzone przez wydawców.
.
.
.
Ok. pomilczeliśmy. Teraz do meritum – ta powieść jest najwspanialszą książką, jaką czytałam w życiu, i będę ją trzymać blisko serca aż po grób. A jak wiecie, takie rzeczy rzadko się mówi, zwłaszcza gdy dopiero co zakończyło się lekturę. Inne zasady lata jest tak obłędne, że nawet nie wiem, jak mam o tym pisać, by zachęcić was do lektury (PO PROSTU PRZECZYTAJCIE TO!) i nie zdradzić zbyt wiele.

Arystoteles i Dante mają po piętnaście lat i żyją w El Paso w Teksasie. Jest rok 1987, upalne lato, basen miejski, gdzie dwa bohaterowie poznają się – jeden unosi się na wodzie, drugi proponuje lekcje pływania. Tak rodzi się najpiękniejsza przyjaźń w dziejach literatury. Nie ma tutaj szybkiego tempa fabuły, nie ma zaskakujących zwrotów akcji, ale jest piękno, bogactwo, ciepło, które sprawiają, że nie mogłam się od tej książki oderwać, a kiedy jej nie czytałam, myślałam o niej. Tak wspaniałej opowieści o przyjaźni, miłości, rodzinie, dorastaniu, dojrzewaniu, inności, wybaczaniu sobie i innym, o poznawaniu samego siebie i spotykaniu innych w pół drogi nie czytałam jeszcze nigdy. Arystoteles i Dante to dwoje zupełnie innych ludzi, którzy wychodzą z dwóch zupełnie różnych miejsc i spotykają się, by uczynić swoje życie bogatszym. Nie tylko dynamika pomiędzy tymi dwoma postaciami wyrywa serce z klatki piersiowej, ale również to, co dzieje się pomiędzy chłopcami i ich rodzicami, to coś, czego nie sposób opisać w zwykłym poście na blogu. Trzeba to zwyczajnie przeczytać.

To nie jest młodzieżówka, i może dlatego obraz rodzin obojga bohaterów jest innych niż zwykle to bywa  w literaturze młodzieżowej. Tam przeważnie rodzice są albo nieobecni, albo nie rozumieją swoich dzieci, albo są nadopiekuńczy. Tutaj rodzice są rodzicami – wraz ze swoimi tajemnicami, problemami, błędami, ale i z olbrzymimi pokładami miłości i troski dla swoich dzieci, z tworzonymi zasadami, i zrozumieniem, że niektóre z tych zasad będą złamane za ich plecami, bo takie jest życie. Ze słowami „kocham” i „przepraszam” w małych słownych wojenkach.

Gdyby nie ta parszywa okładka, ułożyłabym sobie tą książkę tuż na biurkiem, by w gorszych chwilach popatrzeć na nią i poczuć to ciepło, które towarzyszyło mi czytaniu tej książki. Tymczasem zamyślony ziomal z grzywką na sztorc nie koresponduje z treścią i mam wrażenie tak spłaszcza tą powieść w oczach potencjalnego czytelnika, że powieść, która w USA stała się bardzo popularna i została nagrodzona American Book Award, u nas przeszła praktycznie bez echa. Wydawcy, wydawajcie takie piękne książki, ale, na Boga, jakoś ładniej!

Moja ocena: 6/6

Benjamin Alire Saenz Inne zasady lata
Tłum. Agnieszka Skowron
Wydawnictwo Rodzinne

Bielsko-Biała 2013

niedziela, 18 stycznia 2015

Stosik!

Jakoś tak się zdarzyło, że ostatnio książki znów napływają do mnie w większej ilości. I uzmysłowiłam sobie, jak dawno nie było tutaj stosika, takie z prawdziwego zdarzenia, takiego ze świeżymi nabytkami. Nie pojawią się tutaj wszystkie zakupione i otrzymane od ostatniego posta stosikowego tytuły, bo do grudnia wpływ był niewielki i rozłożony w czasie (i dobrze!) i namierzanie teraz tych zakupów i prezentów byłoby utrudnione. Wystarczy to, co dorwałam w styczniu. Tak, kochani, to wszystko poniżej plus trzy ebooki, to wszystko nabytki styczniowe są. Zaczynam się bać siebie…



1.       Blackout – Mark Elsberg – nieśmiało wystaje zza stosika mój pierwszy „biały kruk” czyli egzemplarz recenzencki z taką dziewiczo białą okładką. Siedziałam dziś na przystanku obok plakatu reklamującego ten thriller o braku prądu i zrozumiałam, że ta książka jest następna w kolejce do przeczytania. Premiera 28 stycznia 2015r. Od wydawnictwa WAB.
2.       Romans to moja praca – Patience Bloom – ma urocza okładkę i zapowiada się na sympatyczną obyczajówkę. Czegóż chcieć więcej? Tak, bohaterka tej powieści za dużo czyta. Kogo mi to przypomina? Również od WABu.
3.       Inne zasady lata – Benjamin Alire Saenz – pierwsza książka kupiona pod wpływem rekomendacji z amerykańskiego YouTube książkowego. Pierwsza od dawna kupiona za okładkową cenę. Już przeczytana. Absolutnie genialna.
4.       Księgarnia spełnionych marzeń – Kristina Bivald – ile znacie skandynawskich obyczajówek średniego kalibru gatunkowego? Bo ja na razie żadnej. Powieść opowiada historie dwóch kobiet – nastolatki ze Szwecji i dojrzałej kobiety z Iowa. I jest tam dużo książek!
5.       Posłaniec – Markus Zusak – chyba nie spotkałam się jeszcze z negatywną opinią na temat książek tego autora. Bardzo intrygujący blurb z tylnej okładki obiecuje ciekawą, niebanalną opowieść.
6.       Zaginiona dziewczyna – Gillian Flynn – również bardzo intensywnie rekomendowana przez amerykańskie vlogerki powieść – thriller, opowiadający historię zaginięcia pewnej kobiety, ale co ważniejsze – władzy, jaką media maja nad opinią publiczną.

A tu popatrzcie – mam moje ukochane cudeńko, które teraz stoi sobie na środku mojego biurka:



7.       Opowiadania nowojorskie – Henry James – ostatnia z mojej pierwszej wish-listy pozycja wreszcie u mnie. Boję się tej lektury i jednocześnie nie mogę się jej doczekać.

Nie mówię, przyszalało się trochę. Niektóre pozycje to prezent od wydawcy, jednak reszta została zakupiona ze środków własnych. Ale to nie moja wina, wiecie jak jest- okazje, przeceny, promocje, a odporność nie może być cały rok tak samo silna.


Znacie którąś z pozycji, a jaką recenzję czekacie najbardziej?

piątek, 16 stycznia 2015

O czarodzieju, co Potterem nie został

Odkąd przeczytałam ostatnie zdanie siódmego tomu Harrego Pottera, nie ustaję w poszukiwaniach tego nieokreślonego „czegoś podobnego”, na co będę mogła czekać z takim samym wytęsknieniem i co zabierze mnie w tak samo fascynującą podróż do świata fantazji, jak wspomniana seria. Nie, żebym wierzyła, że coś takiego się zdarzy, ale nadzieja umiera ostatnia. Toteż na marketing „potterowopodobny” jestem, wstyd się przyznać, dosyć podatna, i zarówno opis z okładki Złej krwi, jak i cytat z jednej z recenzji (też umieszony na okładce) odwołujący się wprost do moich ukochanych książek – to wystarczyło, bym powędrowała do najbliższej księgarni i przytuliła tą powieść do serca.

Trochę mój zapał ostygł, kiedy obok cytatu o Potterze zobaczyłam drugi – porównujący Sally Green do Stephanie Mayer, autorki Zmierzchu. Zmierzch mi się, owszem, podobał, ale to jednak zupełnie inna bajka, inny kaliber – umieszczanie jej nazwiska obok mojej ukochanej J. K. Rowling kazało się zastanawiać, cóż to za dziwna hybryda wylądowała na mojej półce? No bo wybaczcie, ale gdzie Rowling, a gdzie Meyer…

Zła krew to pierwszy tom trylogii o angielskich czarodziejach. Podobnie jak w świecie Pottera, i tutaj czarodzieje żyją obok niemagicznych osób, w taki sposób, by ci drudzy nie dowiedzieli się o zdolnościach tych pierwszych. Mamy Radę Białej Magii, naczelną władzę nad czarodziejskim światem, i bardzo klarowny podział na białych i czarnych – biali to czarodzieje, czarni to czarnoksiężnicy, a by trafić do odpowiedniej kategorii wystarczy się urodzić w rodzinie białych lub czarnych. Chyba, że jest się bohaterem tej książki, Natanem, który jest synem białej czarodziejki i czarnego czarnoksiężnika, co od początku naraża go na ostracyzm społeczny i szczególne zainteresowanie Rady. By odnaleźć ojca i zrozumieć, kim jest, Natan będzie musiał ukryć się przed Radą i jej łowcami, gdyż podział na białych i czarnych jest tu jasny, ale na dobrych i złych, jak się wydaje, już nie tak bardzo.

Sporo miałam tej książce do zarzucenia. Bardzo wiele szczegółów przypomina do złudzenia powieści Rolwing, ale to powiedzmy, nie dziwi, zważywszy, że w fantastyce pewne motywy dosyć często się powtarzają. Jednak świat skonstruowany przez Green, moim  zdaniem, nie do końca trzyma się kupy. Nie, żebym stwierdziła jakieś rażące nieścisłości, po prostu zusammen do kupy nie kupiłam tego pomysłu. W dodatku autorka ma skłonność do wyjątkowego antagonizowania postaci i umieszczania ich na przeciwległych biegunach. Jej postaci są albo dobre, albo złe, właściwie tylko jeden, najbardziej interesujący, zachował jakieś odcienie szarości, i jeśli sięgnę po kolejny tom, to tylko dla niego.

Nie pomagało na pewno to, że powieść jest pisana nie tylko w pierwszej osobie, ale i w czasie teraźniejszym. Nie wiem, z czego to wynika, ale czas przeszły powoduje, że od razu „przenikam” do czytanej historii. Przy czasie teraźniejszym czuję, jakbym miała między opowieścią a sobą pośrednika, który nieco przeszkadza. I chociaż czytało się nadzwyczaj szybko i płynnie, to jednak ten czas teraźniejszy raził. Autorka rozkręciła się pod koniec, nie należy zapominać, że wszak jest to nie tylko pierwszy, wprowadzający tom trylogii, ale i debiut literacki Sally Green, niewykluczone, że dalej będzie lepiej, ja jednak spodziewałam się po tej książce czegoś lepszego.

Na pewno nie kupię kolejnego tomu w papierze, najwyżej ebooka w promocji. Możliwe, że sięgnę po ten drugi tom, by zobaczyć, jak to się dalej potoczyło, zainteresowana szczególnie jedną postacią, która pojawia się na ostatnich stronach powieści, bo tylko ona budzi jakieś emocje i zainteresowanie. Chyba, że kolejny tom będzie za rok, bo wtedy, hmmm, zapomnę już o tej książce.

PS Aha, porównanie zarówno do Rowling jak i do Meyer zdecydowanie przesadzone – z Harrego Pottera mamy kilka szczegółów, z Meyer dosyć słabo skrojony romas.

Moja ocena: 4/6 (wahałam się, czy nie dać 3,5, ale pod koniec się rozkręciło)

Sally Green Zła krew
Tłum. Dorota Knowrocka-Sawa
Wyd. Uroboros

Warszawa 2014

środa, 14 stycznia 2015

Blogorodziny

Niby człowiek wie, że czas leci nieubłaganie, ale jednak każde urodziny to swego rodzaju zaskoczenie. I to zarówno te ludzkie urodziny, jak i te blogowe. Chociaż, może szczególnie te drugie, gdyż pierwsze wspomniane to żaden wyczyn, jeśli tylko uda mi się nie wejść pod tramwaj. Zaś trzy lata blogowania wydaje mi się wiecznością. Mam słomiany zapał i w życiu udało mi się doprowadzić do końca niewiele rzeczy, tudzież wytrwać dłużej w jakimś projekcie. A tu, powtarzam, trzecie urodziny!

Cieszy mnie wiele rzeczy - że mam stałych czytelników, o których wiem, że zaglądają, nawet jeśli nie komentują; że nic się praktycznie na blogu nie zmieniło od chwili powstania, co oznacza, że od początku był według mnie dobry; że wciąż mam o czym pisać, że udaje mi się czasem was zaskoczyć, rozbawić lub zachęcić do danej lektury (czasem to wszystko na raz - takie są najlepsze).

Patrze na analogiczny post z zeszłego roku, kiedy zdmuchiwałam nie tylko dwie świeczki letnie, ale i 50 000 świeczek, każda za jedno wejście. Po roku, tych wejść jest już prawie 100 000! Szok, niedowierzanie, miliony pytań bez odpowiedzi, setki pomysłów, co by tu jeszcze zrobić, tylko doba się tak jakby nie chce rozciągnąć.

Nie mogę nie napisać tutaj o czymś, co wydaje mi się najważniejsze z całej tej blogowej przygody - wiele osób, które dzięki temu poznałam, które mają dokładnie takiego fioła jak ja, lub zupełnie innego fioła, ale takiego kompatybilnego z moim. Chyba apogeum tego blogowego szczęścia przypadło w trakcie Targów Książki w Krakowie i naszej głośnej posiadówy w Kolanku - wciąż mi się micha cieszy na wspomnienie tamtego wieczoru.

Zdradzę wam pewien sekret - blog ten powstał w pewnym mrocznym okresie w moim życiu, kiedy znów się zawiodłam na ludziach, i kiedy znów zostałam sama. Miał być nie tylko odskocznią od codziennego życia, i zastępczym zajęciem na samotne wieczory, ale i swoistym manifestem, że nie idę na dno. Czasem takie zupełnie przypadkowe decyzje mają olbrzymie znaczenie dla naszego życia, jak to mówią, kiedy jedne drzwi się zamykają, otwierają się inne. Przede mną otwarła się Narnia, Hogwart i Rivendell razem wzięte. Dziękuję.

Zamiast podliczać ilość postów, jakie pojawiły się od początku, ile komentarzy, i całej reszty matematyki, zapraszam Was do poczytania kilku najpopularniejszych postów, jakie zostały opublikowane na Krakowskim Czytaniu.

Powiedz 'przyjacielu' i wejdź. ;)

Lenin czyli najbardziej znienawidzony pomnik

Hosseini w oszałamiającym blasku "Tysiąca wspaniałych słońc"

Parę słów o Sztokholmie, a konkretnie łoś i trzy korony

I jeszcze więcej słów o sztokholmskim metrze nie tak bezpiecznym.




wtorek, 6 stycznia 2015

Szeptem o paranormalach

Szeptem to jedna z tych książek, które od premiery swej żyją u mnie w schowku, ale nigdy nie doczekały się awansu na listę ”muszę, bo umrę”. I tak sobie tam siedziała, potem ją wykasowałam, zaraz wsadziłam do innego schowka, aż pewnego zimowego dnia w bibliotece osiedlowej, ja i ona zetknęłyśmy się, że tak powiem, ontologicznie. Ja stałam na podłodze, a ona stała na półce. I myślę sobie „biorę!” co jak wiecie, nie zawsze jeszcze oznacza „przeczytam!”. Mam taką jednostkę chorobową, że czasem przynoszę z biblioteki książki, których potem nie zdążam przeczytać, i wiem, że nie zdążę, tylko lubię, jak mi tak leżą na półce (co jest złem, bo ktoś by to mógł  w tym czasie czytać, więc się leczę i właściwie od kilku miesięcy nie zaglądałam do bibliotek w ogóle). Ale to Szeptem szeptało do mnie: skoro już się spotkałyśmy, po tylu latach, a ja w sumie niewielką książką jestem, a ty jesteś za to w tym roku zajawiona na nie do końca realistyczną literaturę, to może? No to przeczytałam.

Szeptem to pierwszy tom cyklu autorstwa Becci Fitzpatrick, którego bohaterką jest Nora Grey, nastolatka, oraz Patch, nie-tak do-końca-nastolatek. Rzecz dzieje się na prowincji gdzieś w stanie Maine – pewnego dnia, w wyniku dziwnego pomysłu nauczyciela biologii, Nora zmuszona jest zamiast z przyjaciółką Vee dzielić ławkę z Patchem, nowym uczniem w szkole. Jednocześnie z Patchem w jej życiu zaczynają się dziać różne dziwne rzeczy, które kładą się cieniem na jej dotychczas względnie spokojnym życiu (pomijając fakt, że rok wcześniej zginął jej tata). Żeby jednak nie było nudno, na horyzoncie pojawia się kolejny nowy uczeń, Elliot, jak się okazuje nie taki znów aniołek, i zaczyna się robić straszno.

Jako typowy, młodzieżowy paranormal, Szeptem do złudzenia przypomina Zmierzch, najsłynniejszą chyba powieść tego gatunku ostatnich lat. Nora mieszka w zimnym, mrocznym zamglonym stanie Maine, niedaleko od wybrzeża oceanu. Stan Waszyngton, w którym mieszkała Bella, jest wprawdzie dokładnie po drugiej stronie kraju, ale klimat się zgadza. Do pierwszego spotkania bohaterów dochodzi na lekcji biologii, Nora sama zaczyna się po jakimś czasie domyślać, że Patch tak do końca normalny nie jest, i przy pomocy Google odkrywa prawdę. Oczywiście wpada w sam środek kłopotów z nadprzyrodzonymi siłami, ale daje radę (nie, to nie był spoiler, to prawa gatunku).

Co nie zmienia postaci rzeczy, że dobrze mi się tą książkę czytało. Fitzpatrick nieźle sobie radzi z kreśleniem bohaterów, trzyma się może za bardzo prawideł obowiązujących w świecie paranormalni, ale też sięgając po Szeptem nie szukałam zaskoczenia czy oryginalności. Potrzebowałam lekkiej lektury wspomagającej naukę na egzamin, czegoś, przy czym miło spędzę czas. I zostało mi to zapewnione. Kandydat do Nobla to nie jest, i o to właśnie chodziło. Akcja mknie tu sobie całkiem szybko, ogólne zasady panujące w stworzonym przez autorkę świecie są wewnętrznie spójne (aczkolwiek niepotrzebnie zagęszczone), a ponieważ jest to młodzieżówka, nic poważniejszego od elektryzującego pocałunku się nie pojawia. Czy przeczytam kolejne tomy? Jeśli wpadną mi w ręce, chętnie poznam dalsze losy Nory i Patcha, gdyż spędziłam z nimi dwa bardzo przyjemne wieczory.

Moja ocena: 4/6

Becca Fitzpatrick Szeptem
Wydawnictwo Otwarte

Kraków 2010

niedziela, 4 stycznia 2015

Szwedzki na wesoło

Zawsze staram się najpierw przeczytać książkę, a dopiero następnie zobaczyć film na jej podstawie. Prowadzi to nie raz do śmiesznych sytuacji, na przykład chcąc zobaczyć pierwszy film z cyklu „Władca Pierścieni” zabrałam się najpierw za książkę, i skończyłam czytać trzeci tom… dzień przed premierą drugiego filmu. Tak, rok później. Ale było warto.

Nie o „Władcy” jednak ta historia, a o książce Stulatek, który wyskoczył przez okno i zniknął. W skrócie mówiąc, jest to szwedzka powieść humorystyczna o stulatku, który wyskoczył przez okno i nie zniknął, ale udał się w podróż. I to nawet nie podróż swojego życia, bowiem współczesne wojaże przeplatane są tutaj historią stulatka, Allana, i stąd czytelnik dowiaduje się, iż Allan był wszędzie, widział wszystko i do wszystkiego przyłożył rękę, jeśli idzie o historię XX wieku. Truman, Stalin, Mao, Kim Ir Sen, znał ich wszystkich. Co nie znaczy, że ta ostatnia przygoda dziadka pozbawiona jest niebezpieczeństw, nagłych zwrotów akcji i zabawnych zdarzeń. Po drodze bowiem Allan spotyka coraz to dziwniejsze typy, nie tylko ludzi, a jak wiedzą niektóry blogerzy – jedna zakręcona osoba to jedna zakręcona osoba, ale więcej zakręconych osób – to już jest materiał na powieść. Albo na list gończy. Albo na oba.

Dla mnie Stulatek to pomieszanie filmu Jak rozpętałem drugą wojnę światową z powieścią Trzech panów w łódce, nie licząc psa, tylko w szwedzkich realiach i ze szwedzkim czarnym humorem. Jeśli ktoś nie wierzy, że Szwedzi też mają poczucie humoru, musi przeczytać tą powieść, bo zaiste, jest to taki rodzaj śmiechu, którego w innych książkach nie znajdziecie – trochę czarny, lekko podszyty smutkiem, ale w sumie dosyć prosty i pogodny.

Ta powieść reklamowana była jako rozśmieszacz do łez, na mnie jednak tak to nie działało. Cała książka jest napisana, od początku do końca, żartobliwym tonem, zatem trudno wymagać, żebym śmiała się na głos przez całe 400 stron. Było parę gagów, które faktycznie wywołały taką reakcję, jednak głównie towarzyszył mi w trakcie czytania uśmieszek po nosem. Co innego film, bo na filmie byłam  niestety przed przeczytaniem książki – film to świetny przykład europejskiej komedii, bardzo dobrze zrobiony, wciągający, zabawny nie w głupkowaty, hollywoodzki sposób. Filmowcy nie zmieścili w nim całego materiału z książki, i dobrze, bo co wolno książce nie wolno filmowi, ale dobrali fragmenty w taki sposób, iż powstał spójny scenariusz, gdzie nieznajomość powieści absolutnie nie przeszkadzała w nadążaniu i zrozumieniu całego filmu.

Podsumowując, zarówno film jak i książka bardzo mi się podobały, aczkolwiek ani jedno ani drugie nie trafi pewnie na listę 10 najlepszych rozrywek ever. Jeśli jednak macie ochotę na wciągającą lekturę, przeczytajcie, a jeśli chcecie obejrzeć coś innego niż amerykański film, włączcie Stulatka, który wyskoczył przez okno i zniknął.

Moja ocena: 4,5/6

Jonas Jonasson Stulatek, który wyskoczył przez okno i zniknął
Tłum. Joanna Myszkowska-Mangold
Wyd. Świat Książki
Warszawa 2014

czwartek, 1 stycznia 2015

America, America...

Dobra książka o Ameryce nie jest zła. Lubię czytać reportaże i eseje o obcych krajach, ale od wielu lat to Stany Zjednoczone przyciągają moją uwagę najskuteczniej, a zobaczenie Nowego Jorku i udanie się w samochodowa podróż poprzez stany (chociażby kilka) to moje największe marzenia (obok kolacji z Benedictem Cumberbatchem i Lee Pace’em, oczywiście). Niezwykła jest różnorodność, którą można odnaleźć w tym olbrzymim kraju – są tam rzeczy najlepsze i najgorsze, największe i najmniejsze, jest wielkie bogactwo tuż obok skrajnej biedy, kicz tuż za rogiem Metropolitan Opera, a mit „od zera do bohatera” może stać się prawdą.

Toteż nie dziwota, iż dosyć szybko po premierze w moje ręce trafiła druga książka Marka Wałkuskiego, poświęcona temu fascynującemu krajowi. Wałuski mieszka w USA od wielu lat, pracując jako korespondent Polskiego Radia, dzięki czemu doświadczenie mieszkańca łączy w swoich książkach z dziennikarską przenikliwością. O ile Wałkowanie Ameryki jednak było dosyć zaawansowaną informacyjnie literaturą, o tyle Ameryka po kaWałku jest czymś w rodzaju „Ameryki dla bystrzaków”. Autor wprawdzie zawarł w tej książce wiele informacji, o których nie do końca zdawałam sobie sprawę, jak chociażby te o  waszyngtońskim Smithsonian – kompleksie muzeów z ciekawą historią i zbiorami, i śmiesznych budowlach rozsypanych przy amerykańskich drogach, ale większość z tego, co tu wyczytałam, wiedziałam już wcześniej. I z całym szacunkiem, każdy, nawet nie pasjonat, jeśli zobaczył w życiu kilka amerykańskich filmów wie, że w Halloween Amerykanie przebierają swoje dzieci za potwory, a najpopularniejszym sposobem dekorowania domów na Boże Narodzenie jest rozwieszanie lampek wzdłuż dachu. Przyjemne jest to, że jest to książka na wskroś pozytywna i optymistyczna, jak sami Amerykanie, natomiast irytowały mnie laurki, które Wałkuski wystawiał niektórym, opisywanym przez siebie zjawiskom, jakby pisał wypracowanie w szkole. Argumenty były na siłę wymyślane, i nie przekonałyby moim zdaniem nikogo, kto już i tak nie myślałby podobnie. Ponadto po kilku latach życia „tam” nabrał przykrego zwyczaju porównywania niektórych rozwiązań z tymi z Polski, oczywiście na niekorzyść tej ostatniej. Nie mówię, że wymagam kłamania, że u nas wszystko fajnie, albo, że nie zauważam, że coś by mogło być lepiej. Jednak akurat te przypadki, które autor obrał za materiał porównawczy, nijak się mają do rzeczywistości, albo zwyczajnie wynikają z warunków, innych dla wielkiego państwa, a innych dla małego kontynentu.  Dlatego miejscami lektura ta trochę mnie męczyła.

Pomijając te niedogodności, nie była to bardzo zła książka, ale czytałam lepsze, szczególnie poprzednią autorstwa Marka Wałuskiego – Wałkowanie Ameryki. Na pewno autorowi udało się ponownie obudzić we mnie pragnienie udania się w podróż do USA, nawet gdyby to miał być tylko krótki przystanek w Wisconsin zamiast konferencji w Las Vegas, i utwierdził mnie w przekonaniu, że niektóre nieprawdopodobne dla nas rzeczy, opisywane przez innych, są w Stanach prawdziwe. Jak oddawanie produktów w sklepie bez okazania paragonu.

Moja ocena: 4/6

Marek Wałkuski
Ameryka po kaWałku
Wyd. Znak

Kraków 2014